2006 Wietnam PŁN

Sapa

Dawno na mojej drodze nie czułem się tak blisko miejsca jak tutaj. Pierwsze odczucie po przyjeździe było dość oczywiste, jestem w domu,  nie w tym jedynym oczywiście, ale w miejscu które energetycznie leży jak ulał.

Sapa to  małe miasteczko w górach, otoczone polami ryżowymi  na górskich tarasach.  Ludzie zamieszkujący te rejony niby z wietnamskim paszportem, jednak mentalność zupełnie inna . Kapelusznice w mniejszości, prawie znikły z ulic. Tutaj dominują czarne mungi i czerwone chusty.  W przeciwieństwie do Wietnamców, ludzie nie oszukują , oczywiście  próbują sprzedać różne rzeczy i  jest to czasem męczące, jednak  dbają o swoją  „twarz”. Nawiasem pisząc od czasów Bagan w Myanmarze, nie kupiłem tyle różnych dziwnych pamiątek. Dawno też   żaden naród (powinienem napisać mniejszość narodowa) tak mnie nie zafascynawał. Setki kobiet, mężczyzn w swoich tradycyjnych strojach. Miejsce na fotografię wymarzone.  Pierwsze co zrobiłem po przyjeździe  to znalazłem swoją zupę. Market  pełen zupkiarek, konkurencja spora, jedna z nich robi nudelsy z kiełkami, tofu i bambusem, więc wybieram tą. Tam poznaję  brygadę Monkey. Cztery dziewczyny, cztery młode czarne mungi sprzedające souveniry, niesamowite młode kobietki z taką nadpodliwością i hiper-aktywnością że po trzech godzinach bujanie się po ulicach sapy, wysiadam, nie daje  już rady, nie mam siły na kolejne zabawy i żarty z turystów. Wspaniali ludzie.

Dawno nie było mi tak smutno kiedy wyjeżdżałem, zostawiając za sobą niezwykłych ludzi, niezwykłe miejsca, które ledwo co poznałem. Moja wiza straciła  ważność, muszę opuścić Wietnam. Dawno nie miałem jednak takiej pewności powrotu. Jeśli Wietnam (a może w przyszłym roku) to co najmniej dwa tygodnie w Sapie.

Z głębin mojego serca mogę powiedzieć: kocham to miejsce, to jak miłość od pierwszego wejrzenia, nie wiele było takich miejsc na mojej drodze.

A więc może za rok.

Sapa, second day


Brygada Monkey (You are the Best, Girls)


słynne tarasy sapy

Sapa, first day

Tego dnia poznałem rodzeństwo z Holandii, kupiliśmy Bia Hoi , tradycyjne piwo Wietnamu, (1,5 l / 0,7$ plastikowa butelka) i oblaliśmy 27 urodziny Joohna. Nawiasem pisząc Bia Hoi jest prawdopodobnie najtańszym piwem na świecie. W hanoi można dostać szklankę za 0,2 $.

Halong Bay

Jedno z tych miejsc na mojej drodze, na które czekałem od tygodni. Potężne góry jakby zatopione przez Ocean: Halong Bay, w dosłownym tłumaczeniu, miejsce gdzie smok zanurza się w ocean. Z Hanoi codziennie wyjeżdża kilka autobusów pełnych turystów, udających się na zorganizowany rejs. Ja pojechałem samodzielnie. Nie żebym był przeciwnikiem wycieczek, ale tego dnia wszystko było zarezerwowane. Jadąc sam zaoszczedziłem może 10 dolków, ale nie spałem na łodzi, nie objadłem się seafoodem, nie poznałem żadnych fajnych dziewczyn. No ale za to popłynąłem w rejs z turystami z Wietnamu, którzy okazali się dobrymi kompanami, kłóciłem się na potęgę targując najpierw o cenę autobusu, taksówki, łodzi, hotelu, soku, obiadu, kawy, itp. Od czasów Indii, dawno mnie tak ludzie nie wnerwiali.

Pogoda była tragiczna, mgła, widoczność do 400 metrów, momentami deszcz, więc fot nie wiele. Wrażenia nieziemskie.

Hanoi

W Hanoi spędziłem pięć dni. Dużo za dużo (musiałem czekać na wizę do Chin). O tym mieście mogę napisać tylko jedno, nigdy nie gubiłem drogi tyle co w Hanoi. Po pięciu dniach wciąż nie mogłem znaleźć swojego hotelu!! Nie mówiąc o atrakcjach turystycznych, których tutaj praktycznie nie ma. Za dużo bomb spadło na to miasto, nie wiele ocalało.

Poza tym spotkałem pierwszych Polaków od miesięcy. Siedziałem w swoim pokoju i nagle dobiegły mnie z korytarza znajome dźwięki. Rodacy!!. Zabawne uczucie, jak wielką przyjemność czasem może sprawić mówienie w swoim języku. Arek i Ola (gdzieś zawieruszyłem waszego maila, więc napiszcie kontrolnego), oboje po szkole m.in. fotografii. Dobra rozmowa, właściwie bardziej w jedną stronę, mózg mi się palił od nowych wiadomości, rad, technik. Tydzień wcześniej zanim ich spotkałem myślałem o tym co oni fachowo nazywają fotografią ekspresyjną. Miło posłuchać o czyjejś drodze, jednak moja trochę inna, ale gdzieś może paralelna. Zamarzyłem też o szkole fotograficznej. Poza tym to co Oni nazywają „szparki’, przestrzenie „pomiędzy”, które nadają jeśli są perfekcje zdjęciu. Dzięki za szparki, będę je czuć.

miejsce, w którym każdego ranka jem swoją zupę, poniżej zupa

Hue, Ancient Capital

Zaczynam mi się spieszyć na północ. Moja wiza traci ważność 28 sierpnia, a przede mną północny Wietnam, góry, wioski, mniejszości narodowe, plantacje ryżu położone na górskich tarasach, widoki które wciąż widzę na zdjęciach , wciąż nie swoich.

W Hue spędziłem dwa dni. Jeden dzień przyjemny, drugi trochę podkurwiony (że się wyrażę). W pierwszy wykupiłem wycieczkę łodzią w górę rzeki, aby zobaczyć starożytne grobowce tutejszych cesarzy, oraz inne klasyki Wietnamu (niczego sobie budowle, styl chiński, buddyjska harmonia). Jak się okazało byłem jedynym samcem na łodzi , 10 lasek, a jako ostatnia wskoczyła angielka pochodzenia chińskiego, (hm że się wyrażę). Już wiedziałem z kim chcę spędzić ten dzień. Podobnie jak ja okazała się współczesnym nomadem zachodu, kimś kto decyduje się na Drogę, aby odnaleźć Siebie, było więc o czym rozmawiać. Ona jednak w przeciwieństwie do mnie działa w misjach, jako wolontariusz ucząc angielskiego chińskie, wietnamskie, dzieci. Wraz z jej kompanem; francuzką z którą podróżuje w końcu skonsumowałem wino które wożę od miesięcy. Doskonałe towarzystwo, aby stuknąć się szklaneczką. Na pożegnanie, a dochodziła już północ życzyłem im dobrego snu (co okazało się niewybaczalnym błędem) i wróciłem do hotelu. Umówiliśmy się na śniadanie na 9, na francuskie ciastka, kawę z słodkim mlekiem i lodem. Nie przyszły, jedna z najlepszych kaw jakie piłem miała posmak goryczy i rozczarowania. Trochę się wnerwiłem, że ja tu otwieram serce, daję to co najlepsze, a potem taki brak szacunku. Spotkałem potem jedną z nich, spały do 10, zapomniały o budziku. Kobiety…

Więc może kiedyś w Tuluzie..

Podczas podróży łodzią zatrzymaliśmy się, aby zobaczyć jedną z pogód. Kiedy wszyscy szli do głównego wejścia, ja się zakradłem na peryferie świątyni, które były zakryte dla mas płachtą materiału i znalazłem dziwny klasztor pełen młodych mnichów z ciekawym cieńciem. Zrobiłem krótką lekcję angielskiego, za co dostałem ciastko od starszego mnicha, kilka ujęć i w drogę.

Szefowe na łodzi, wierzcie nie było żartów. Mimo to ciekawe stopy.

dream

en_GBEN