2006 Laos

Tha Khaek – Savananaketh – Pakse – Champasak – Don Det

Skończyłem przerzucać zdjęcia z ostatnich dni, niewiele tego dobrego. W ostatnich dwóch tygodniach odwiedziłem kilka miejscowości na południu Laosu, większość to małe miasteczka; nic specjalnego. Jedno miejsce podobne do drugiego, regularna zabudowa, kolonialny styl , kilka świątyń, ludzie grający w kule. Do tego pogoda, nie napawająca entuzjazmem. Nadszedł czas monsunu, są dnie, w które pada od rana do wieczora. Ciężko się ruszyć z kafejek, ciężko się znaleźć fotograficznie. Zdjęcia poniżej to głównie portrety ciekawych twarzy Loaitów.

Ostatnie tygodnie to towarzystwo, kolesia z Anglii (rozmowy o kobietach w loatańskiej saunie), kibucnika z Izraela (przejmujące historie z wojska ), zwariowanego Hiszpana pracującego w Brukselii (osoba, z którą mogę godzinami rozmawiać o fotografii) , w końcu zagubionej w przestworzach Polki (pierwsza osoba z Polski spotkana od miesięcy).

W Laosie spędziłem ponad miesiąc, wystarczy, czuję jednak niedosyt wiedzy o tym kraju, nie expolorawałem wystarczająco kultury i historii, nie przejechałem motorem północy, nie ograłem żadnego Laoite w kule. Nie widziałem żadnego słonia mimo że kraj nazywany jest krajem tysiąca słoni.

Portrety rodziny spotkanej na plantacji kawy Bolivean Plaeteau

W drodze

Cricet Barbecue

Champasak (Khmer Temple)

Travel mates

Santiago, Laoit and Wojtek

Feldman and Avi

Vientiane

Falang, Falang, wciąż słyszę wokół siebie, gdziekolwiek się pojawię od razu pojawia się Falang. Falang jest jak cień białego, każdy turysta ma wypisane na czole: Falang .

Falang zn. – „duży nos”

Nazwa funkcjonuje od czasów Francuzów, którzy kolonizowali Laos swoimi wielkimi nosami. Falang jest słowem, które oznacza także guawe, taki zielony owoc wielkości jabłka, który nie ma sobie równych. Francuz- duży nos-guawa=falang. Etymologia oczywista

Zaczynać dzień w Laosie, to wielka przyjemność. Dzisiaj obudziłem się po 8, trochę yogi z Ravi Shankarem, potem czas na Lao coffee z francuskim ciastkiem. Kiedy wyszedłem z hotelu kierując się do swojej ulubionej kawiarni , wciąż słyszałem Sabaidee Falang („dzień dobry wielki nosie”). I jak tu sobie wyobrazić lepszy początek dnia. Lubię tych ludzi, tak łatwo do nich dotrzeć, mają to coś co nazywam wielkim dzieckiem w sobie. Czasem kiedy mam kiepski dzień, uciekam od ich uśmiechów, przechodzę na drugą stronę ulicy, szukam ciemnych zaułków, aby tylko nie słyszeć Sabaidee.

Widok Pana Józefa szczerze mnie wzruszył (tanie telefony do Polski)

Zatęskniłem za Indiami. Często powracam myślami do Indii. Kiedyś myślałem, że to łatwy kraj do podróży, dobry aby rozgrzać się podróżniczo przed hard-corem jaki czeka w np. w Azji południowo-wschodniej. Dzisiaj wiem, że jest to jeden z najtrudniejszych krajów do podróży ( co nie oznacza, że jest trudny), który albo kochasz albo nienawidzisz. Nie da się pozostać obojętnym jak ma się to w przypadku np. Tajlandii. Laos, czy Myanmar, po prostu się uwielbia, proste odczucie, nie ma innego wyjścia (trzeba być bardzo zblazowanym, aby powiedzieć złe słowo o tych krajach). Indie to prawdziwy fenomen na mapie świata. Indie ze swoją szaloną religijnością, zapachami kadzideł, wszechobecną muzyką, hukiem klaksonów, biedą, slumsami, miliardem hindusów. Indie, Indie Indie…

Coś mi się ostatnio stało. Nie trawie ryżu. Z rice-eater-a ( ryżomana) stałem się rice-hater-em. Dzięki bogu znalazłem kilka indyjskich restauracji, niby dal, niby aloo-mutter, niby naan, nazwy te same, ale nie da się tego porównać do najtańszej dhaby w Indiach, ale dobre i to. Muzyka Ravi Shankara, od lat czołowy muzyk, w Indiach, ojciec Norah Jones, fenomenalny.

Kilka dni temu odwiedziłem galerie ze sztuką współczesną Laoitów. Już wiem jaka jest moja ulubiona technika malarska. Akwarele, farbki wodne. W Muang Ngoi , zrobiliśmy warsztaty z akwarelami, potem kiedy zobaczyłem dzieła profesjonalistów, powaliło mnie na kolana. Farby wodne.

Od tygodnia jestem w Vientiane, stolicy Laosu. Od tygodnia, nie potrafię zrobić zdjęcia które by mi się podobała, czasem próbuję ale jakoś nie wychodzi. Są za to inne rzeczy, które się podobają. Wczoraj zrobiłem dzień dla zdrowia. Najpierw basen, potem herbal sauna, lao-masaż. Saunę znalazłem przypadkiem, kiedy oglądałemkolejną świątynie. Buddyjska sauna parowa, otwarta od rana. Leżanki z leniwymi Laoitami. Masaż, robiony przez młodego chłopaczka, tak mocny że nie mogłem się ruszyć. Po popołudniu w końcu znalazłem Laoitów grających w kulki. Po tym jak sromotnie przegrałem dwa mecze, poprosili o 8.000 kipów, 1 dolara, co wcale tutaj nie jest mało. Trochę się oburzyłem, Laoici grają na pieniądze, powinni powiedzieć wcześniej. Kasę przeznacza się na Lao-beer dla wygranego zespołu, więc cel przynajmniej szlachetny. Przeniosłem się do klubu ping-ponga. Tam poniosłem kolejną porażkę, 11:1, 11:3, 11:8. Pocieszam się myślą, że przegrałem z profesjonalnym graczem i tłumaczę swoją niedyspozycję wcześniejszą sauną.

Dwa słowa o Vientiane, stolicy Laosu, Vientiane w bezpośrednim tłumaczeniu znaczy „miasto w lesie”. 160 tyś. mieszkańców. Drogi niby asfaltowe, ale większość podziurawiona, lub szutrowa. Vientiane najbardziej wiejską stolica świata. Lubię to miasto, jest w nim jakiś spokój. Kafejka na kafejce, pizzerie, tani internet, świątynie do których nie mogę się przekonać, uśmiechy Laoitów, fajne Laoitanki (ach co tu pisać). Vientiane nie ma klimatu Luang-Prabang, ma jednak swój czar, bardziej ukryty i trudniejszy do uchwycenia. Jest coś w tym mieście że każdego dnia mówię w recepcji: „może jeszcze jeden dzień”.

Narodowe monumenty Laosu

Po Laosie podróżuje francuzka rodzina z Montpellier. Spotykam ich całkiem przypadkiem prawie codziennie od kilku tygodni. Są w drodze od kilku miesięcy. Mama i tata (ok 35 lat) z trzyletnim chłopcem i czteroletnią dziewczynką. Widok nieprzeciętny, ludzie niezwykli.

Jutro ruszam na południe Laosu. Zapowiadają się niezwykłe dwa tygodnie na wioskach i w dżungli. Potem kraj khmer rouge. Wietnam odpuszczam , nie na moją kieszeń.

Muang Ngoi

Pewnego dnia wraz z Lindą i Adi wynajęliśmy łódź i popłynęliśmy na dwudniowy rejs w gorę rzeki Nam Ou, szukać nieznanych wiosek, w których nie było wcześniej falanga (białego turysty). Sam nie wiem kto szerzej otwierał oczy ze zdziwienia i zachwytu my czy oni. Na zdjęciach nie ma uśmiechów i radości , jest strach, napięcie i wielka ciekawość.

by Adi

Sesame seeds by Adi

Obrazy na świątyni buddyjskiej, przedstawiające twoja przyszłość jeśli będziesz niegrzeczną dziewczynką, lub niegrzecznym chłopcem. ( Pierwszy raz się spotkałem z czymś takim dotyczącym buddyzmu. Może ktoś wie z czym to jeść?)

Co można robić w Muang Ngoi?

1. Oczywiście Hamakować! To zdjęcie z mojego hamaka, poranna mgła.

2.Grać w kule z laoitami

3. Zorganizować warsztaty malarskie dla trzyletniego podróżnika z Francji

4. Patrzeć w piękne izraelskie oczy późną nocą

5. I oczywiście rozluźnić się i pozwolić się rzeczom dziać.

My friends from Muang Ngoi: Linda and Adi

Najczęściej zadawanym pytaniem turysty przyjeżdżającego do nowego miejsca jest „co tu można robić, jakie są atrakcję?” Moją odpowiedzią na pytanie co można robić w Muang Ngoi jest: „hamakować, oczywiście!”. W Muang Ngoi spędziłem prawie 10 dni więc wiele turystów się przewinęło z tym samym pytaniem „czy coś jeszcze?” Hm, hamakowanie to esencja tego miejsca, jeśli tego nie potrafisz, wyjeżdżasz następnego dnia. Oczywiście lista tego „co jeszcze” jest długa jednak hamakowanie okazało się czymś do czego powracałem każdego dnia, przyjemnością którą zaczynałem dzień, rozkoszą na której kończyłem dzień oglądając gwiazdy. Mój hamak nie był super kanapo-hamakiem, jednak szybko się przyzwyczaiłem do jego cienkich nitek wbijających się w ciało. Stał się moim hamakiem z którego roztaczał się najlepszy widok na okolice, hamakiem na którym trawiłem „Zahira” Coelho.

Dla Asi Palacz

..”I believe in signs. After I had walked the road to Santiago, everything had changed completely: what we need to learn is always there before us, we just have to look around us with respect and attention in order to discover where God is leading us with respect for mystery: as Einstein said, God does not play dice with the Universe; everything is interconnected and has a meaning. That may remain hidden nearly all the time, but always know we are close to our true mission on earth when what we are doing is touched with energy of enthusiasm.

If it is then all is well. If not, then we had better change direction.”..

Paulo Coelho „Zahir”

Zauważyłem ostatnio ciekawą rzecz. Podczas mojej podróży szukam powtarzalności. Ta sama restauracja każdego dnia, kąpiel w rzece o tej samej godzinie, ten sam napój sojowy o poranku, ten sam hamak. Nazywam to podświadomym poszukiwaniem domu.

Któregoś dnia postanowiłem przesiąść się z hamaka do kajaka. 4 godziny wiosłowania pod prąd, 4 godziny czucia się jak Indiana Jones przemierzający dżungle w poszukiwania zaginionych cywilizacji. Ciągle obserwując powierzchnie wody, szukając najsłabszych prądów, przenosząc kajak w miejscach gdzie prąd był tak silny że nie dało się ruszyć z miejsca. Celem naszej wycieczki była mała wioska położona jak nam powiedziano 2 godziny w górę rzeki. Coś im się pomyliło ale nie było problemu bo za towarzysza miałem izraelską dziewczynę. (Do moich marzeń podróżniczych dorzucam Izrael.)

Adi studentka architektury z Jeruzalem.

Wygłodniali, zmęczeni, spaleni słońcem, szczęśliwi wyskoczyliśmy na piękną plażę. Wioska do której dotarliśmy okazała się nieprzeciętnym kąskiem. Była jakaś czystość w tym miejscu której nie potrafię do końca objąć. Jedna ulica, jedna avenue, wzdłuż której oprócz bambusowych chat zasadzone zostały palmy. Jasna glina, super ostre słońce. Bardzo ciekawe obrazy, no i oczywiście ludzie. To było jedno z tych miejsc które chciałem znaleźć w Laosie, mała, zapomniana wioska, w której ludzie żyją od pokoleń w ten sam sposób, w tym samym tempie, koncentrując swoje życie na uprawie roślin i połowie ryb.

by Adi

Pani młóci

Muang Ngoi

Zdjecie, które zrobiłem zaraz po wyjściu z łodzi w Muang Ngoi. Nie wiedziałem jeszcze, że zostanę w tym miejscu 10 dni, nie wiedziałem jeszcze że spotkam tutaj nowych przyjaciół, nie wiedziałem że ten widok będzie moim ukochanym, w który będę się wpatrywać każdego następnego dnia.

W towarzystwie tej dziewczynki płynąłem prawie nieprzerwanie przez dwa dni po Oceanie Spokojnym z indyjskim chłopcem i Tygrysem bengalskim w małej łódeczce rzucanej przez bezlitosny żywioł.

..”Jestem pewien, że nigdy nie doświadczę radości tak, ogromnej, jak ta, której doznałem, zanurzając się w cętkowanym plamkami słonecznego światła migotliwym cieniu i słysząc suchy, szeleszczący poszum wiatru wśród listowia. Drzewo nie było duże, ani tak wysokie jak te w głębi wyspy. Rosło po niewłaściwej stronie wzgórza, było więc bardziej narażone na działanie żywiołów, a w związku z tym skarlałe i nie tak regularne w kształcie jak jego bracia. Było jednak drzewem a widok drzewa to dla kogoś kto miesiącami błądził po oceanie, to prawdziwe błogosławieństwo. Zaśpiewałem na chwałę drzewa, jego solidności, spokoju i czystości, jego leniwego piękna. Och gdybym mógł być taki jak ono, zakorzeniony w ziemi, z rękami uniesionymi w podzięce ku Bogu! Zapłakałem.”..

Yann Martel „Życie Pi”

Książka, którą na początku był zniesmaczony jej dziecinnym językiem i błędami tłumacza dotyczących Indii. Książka, która mnie ostatecznie powaliła i zmusiła do łez nad naturą ludzką. Książka, po której przeczytaniu czułem to rzadkie uczucie kiedy jest się przepełnionym pięknem i szczęściem pozostając jednocześnie w głębokim smutku i rozdarciu.

Drugiego dnia pobytu w Muang Ngoi, poszedłem na krótki spacer, taki przynajmniej miałem w planach. Jedna z dróg prowadziła do dżungli, ktoś mi powiedział że o godzinę drogi jest jaskinia o dwie wioska. Trzy lata temu będąc w Indiach widziałem zieleń której nie zapomnę do końca życia. Zieleń pól ryżowych. W Muang Ngoi, w Azji południowo-wschodniej jak się można domyślać, pola ryżowe to codzienność. Zdjęcia przyrody, szczególnie zieleni, błękitu, zachodzącego słońca, są dla mnie najtrudniejszym obiektem, są niemożliwe do zrobienia. Zawsze coś się przepali, wyblaknie, nie doświetli potem przy użyciu photoshopa można wiele podkręcić jednak w końcowym efekcie nie będzie tak jak na prawdę. Najczęściej więc używam matrycy mózgowej i ostrości własnych soczewek, zdjęcia robione w pamięci są najwyższej jakości. Tym razem pokusiłem się o próbę mętnego odwzorowania wielości zieleni występującej w przyrodzie. W rzeczywistości zieleń o której mówię jest bardziej fluorescencyjna, bardziej wyrazista, bardziej zielona.

Mam jakąś słabość do rybaków. Imponująca jest ilość sposobów jak można złapać rybę. Tych chłopaczków śledziłem idąc w górę rzeki prawie przez godzinę, okazali się trudną zdobyczą.

Od tygodnia jestem w Laosie. Jak już pisałem długo czekałem na ten moment.  Czasem brakuje  mi słów, aby opisać jak życie potrafi być piękne, lekkie i nieprzewidywalne. Laos przywitał mnie nową znajomością  Maline. Niemka , blondynka, o niesamowitych nogach, czegoś takiego jak żyje jeszcze nie widziałem.  Dzięki jej obecności miniony tydzień to  esencja znośnej lekkości bytu. W końcu też zrozumiałem coś o blondynkach. Blondynki nie są głupie jak to  się potocznie uważa, ale po prostu proste,  w ich prostocie leży potęga i wielka głębia.  Jak to powiedział Osho: „it is easy to be difficult, it is difficult to be easy”.  O Blondynce, tej niemieckiej  pisze już w czasie przeszłym bo właśnie ją odprowadziłem na autobus do Wietnamu. Tak to już jest w podróży, że  trzeba wysysać  z ludzi esencje, nie ma wiele czasu, bowiem  rozstanie nadchodzi szybko. Jak to podsumował   ks.Twardy „kochajmy ludzi bo tak szybko odchodzą, a ci co odchodzą nie zawsze powrócą i nigdy nie wiadomo mówiąc o Miłości czy ta ostania pierwsza czy   pierwsza ostatnią”.

Zaczynam się poważnie uzależniać od Podróży.  Powoli dochodzi do mnie  slogan, który umieściłem na nagłówku strony  poprzedniej edycji,  „podróżowanie jest najlepszą szkołą życia”.( Miałem małe wątpliwości czy faktycznie tak jest, wciąż je mam, dlatego też  zmieniam tekst.)  Podróż jest wielką intensyfikacją , w drodze nie ma szarości,  wszystko jest wielkie, wszystko  jest bardziej dosłowne i bardziej przemijalne. Czas płynie w innym wymiarze,  wszystko się zmienia w nieprzewidywalnym kierunku. W podróży szczególnie  lubię moment, kiedy przychodzi czas  na decyzje, czas wyboru , w  którą iść stronę , w jakim   kierunku. Ten moment  to czas  potęgi Wolnej Woli. Od tego jednego momentu zależy co i  kogo spotkam na swojej drodze.  Są to momenty kiedy się bierze mapę i kreśli  palcem plan na najbliższe miesiące. Podniecające uczucie,  jakiś rodzaj wolności, niezależności od miejsca i czasu.

Luang Prabang

Luang Pragang (sama nazwa  mnie  czaruje-elektryzuje-buzuje-chilloutuje), drugie miasto pod względem wielkości w Laosie i zaledwie 200 tysięcy mieszkańców!!  W Luang Prabang wciąż czuć pozostałości  kolonialnej Francji.    Nad miastem unosi się  zapach świeżych bagietek, laotańskiej kawy oraz odgłos zderzających się  stalowych kul. Laoici grają w kule, La Petong to narodowa gra nie tylko dla francuzów!!

Ostatni tydzień  to jak wspomniałem towarzystwo niemieckiej Blondynki i   lekcje jak być prostym,  LaoBeer,  LaoCigarette i LaoWeed.  Moje ciało zmysłowe miało nieprzeciętną ucztę. Zaspokajając głód za tańcem i warsztatami Lilianny, znalazłem  miejsce położone 30 metrów nad ziemią,  z przyjemną  bryzą, lokalną muzyką sączącą się z ust podpitych Laoitów: idealna przestrzeń na lot z blondyńską energią w stylu lao.

Mekong okazał się niezwykłą siłą. Mekong, jedna z największych rzek w Azji,  Mekong rzeka która nosi w sobie magie, rzeka pokroju Gangesu, rzeka Matka,  która czaruje jeśli znajdziesz się w jej obecności.

Poranna ceremonia, darowania żywności, odbywająca się na ulicach miast Laosu. (5-6a.m.)


This is for you Linda. See you in Australia>>

Dziwna impreza na którą sam nie wiem jak się dostałem.

Targ w Luang Prabang

Parasole oczywiście dla Magdali

Granica Lao-Tajl

Jestem jakiś taki podjarany. Przede mną Laos, jakieś 400 metrów, tuż po drugiej stronie rzeki. W ciele małe napięcie, długo czekałem na ten dzień, jakieś trzy lata. Od poprzedniego powrotu z Indii marzyłem o tej części Azji. Gadałem, planowałem, przekładałem, w końcu jestem. O Laosie wiem stosunkowo niewiele. Kilka lat temu przeczytałem w jakimś magazynie podróżniczym, że jest to jeden z najtańszych krajów Azji kraj który zachował wygląd sprzed lat, nie uległ dzikiej industrializacji i społecznej amerykanizacji. Podobny do Tajlandi, jednak do tej sprzed 40 lat. Laos kraj tysiąca słoni, kraj w którym czas się zatrzymał.

Kiedyś ktoś mi powiedział, że Laos należy do niebezpiecznych krajów (dzisiaj wiem że to bzdura). Jacyś znajomi znajomych, pojechali i podczas podróży pociągiem po dżungli zostali obrabowani przez zbrojną grupę, która sterroryzowała pociąg. Słuchając o takich rzeczach na spacerze pod poznańską operą, myślałem, no to mieli szczęście że przeżyli jednak w Laosie nie ma kolei. Faktem jest jednak, że w autobusach dla turystów można zobaczyć osobę security z kałaszem na ramieniu, co zastanawia.

Podczas dwudniowej podróży łodzią po Mekongu.

co tu pisać, uwielbiam to zdjęcie

Giganci

Większość plecakowców, których spotykam na swojej drodze po Azji południowo-wschodniej robi trzymiesięczną podróż podobną do mojej. W swojej ojczyźnie uważani są za niewiadomo jakich podróżników, tutaj to standard, nic specjalnego, dość rutynowa trasa . Jest to dziwna zbieranina ludzi, której towarzystwa szukam bo wiem że większość z nich to ci nieprzeciętni. Średnia wieku pomiędzy 23 a 30, studenci, ludzie na wakacjach, ludzie którzy rzucili pracę i pozwolili sobie na luźny rok czy dwa. Free-stylowcy idący z wielką wiarą w przyszłość. W tej dziwnej mieszaninie ludzi czasem można natknąć się na Giganta. Tak nazywam ludzi, należących do rasy supermenów podróżniczo-życiowych. Ludzi, których rozpoznaje po oczach, uśmiechu, modulacji głosu, energii. Ludzi, których podczas rozmowy chłonę wszystkimi komórkami ciała. Giganci to kamienie milowe na drodze, którzy potrafią zatrzymać na wiele dni, wskazać nowe kierunki, tchnąć wiarę w życie. Typowy Gigant to wielki zdobywca, człowiek który idzie swoją drogą, wytycza nowe szlaki, ma wysoko postawione cele (albo nie ma ich wcale), nigdy nie daje się zniewolić i samo przezsię lata wysoko ponad szarością. Czasem na mojej drodze spotykam takiego Giganta i czuję swoją pikusiowatą jakość, widzę jaka ogromna przestrzeń mnie dzieli i ile jest jeszcze do zrobienia. Wczoraj spotkałem jednego Giganta. Wywąchałem go po oczach. Dość azjatycka twarz jednak lśniące, jasne oczy; coś mi nie pasowało. Spytałem co oznacza jego tatuaż, bo zainteresował mnie polinezyjski design na jego przedramieniu. No i się zaczęło. Zamiast pędzić do Laosu szukać mojej kanadyjskiej energii , zostałem dzień dłużej. Profesjonalny fotograf, podróznik od ponad 10 lat, wieczny Nomad, jeden z tych który nigdy się nie zatrzymuję. (Do swoich marzeń podróżniczych dodaje Polinezje.) W ostatnich dwóch tygodniach spotkałem trzech profesjonalnych fotografów, byli to ludzi którzy zostawili ślad w mojej pamięci, ludzie na poziomie, który chciałbym kiedyś osiągnąć. Moje marzenia i ambicje rosną. Widzę ile jest do zrobienia, jak daleka jest droga. Kilka moich ulubionych powiedzeń: Keep it simple, Sillhuet always good, Fuck diploma, I dont take snaps I take picture, Try to be assistant, Internet marketing.

Milan Kundera w „Niewiedzy” pisze o matematycznym postrzeganiu przyszłości. Większość ludzi myśląc o długości swojego życia daje sobie około 70tki i na tej podstawie planuje życie. Kundera rozważa opcje co by było gdyby średnia wieku wynosiła nie 70 a 140 lat, jak byśmy wtedy żyli i planowali życie. Dużo ludzi w mojej przeszłości, mówiło nie mam czasu, to jest ten wiek w życiu że trzeba zacząć to i tamto. Jak wyglądałby świat gdyby nasze myślenie dotykało innych granic.

en_GBEN