Iquitos, to przede wszystkim miasto pełne hałasu, zwłaszcza w centrum, gdzie ulicami cały czas pędzą tabuny mototaksi … Prawie nie widać samochodów, sporo jest motorów i skuterów, ale dominują one – trzykołowe, zwykle czerwone rzadziej niebieskie i żółte mototaksi. Małe targowanie się o cenę i w drogę – to tani, szybki i w miarę bezpieczny (pomijając brawurową jazdę niektórych kierowców) środek transportu.
W Iquitos nie skorzystaliśmy z bardzo tu popularnych wypadów do dżungli oferowanych przez liczne biura turystyczne. Zbyt świeże były wspomnienia z Lagunas. Czas organizowaliśmy sobie sami. Przede wszystkim bywaliśmy w Belen – to mniej zamożna dzielnica miasta, właściwie powiedzieć by można – miasto w mieście. Duża część dzielnicy to wielki rynek (zwany tu mercado), duża część dzielnicy o tej porze roku podtopiona jest przez wody amazonki i jej dopływów, w końcu – duża część dzielnicy na wodzie pływa.
W Belen bywa niebezpiecznie, ze względu na zdarzające się rabunki (zwłaszcza na turystach). Nas nic złego nie spotkało, choć dziwnie spaceruje się wśród straganów, gdy wciąż ktoś powtarza: uważajcie, uważajcie – złodzieje (raz podjęliśmy szybką ewakuację, gdy ostrzeżenia zbyt mocno przybrały na sile). Na rynku zaś towarów całe spektrum: rośliny i mikstury lecznicze oraz halucynogenne, napój z anakondy, kajmany w płynie, auyahuaska (silny środek oczyszczający organizm, ale też halucynogenny, wielu przyjeżdża tu głównie po to, żeby go spróbować), całe mnóstwo artesanii, żółwie, kajmany, ogromne ryby, wszelkie stworzenie, żywe i martwe, do jedzenia i hodowania (te żywe wyglądają naprawdę żałośnie i biednie), owoce, warzywa, odzież, ozdoby, agd, rtv, itd. itp. Do tego na rynku można na prawdę dobrze zjeść, od małych przekąsek, po porządny obiad, a potrawy ciekawe, choć nie wszystkich chciałabym spróbować.
Zwerbowani przez jednego z tutejszych przewodników, po stargowaniu ceny pierwotnej do połowy, w canoe zwiedzaliśmy to miasto na wodzie. Ciasne uliczki wśród palafitos (domów na drewnianych palach) oraz nieco szersze ulice wśród pływających domów – wszystko tam zatopione wodą, a jest jej 1-3 m. Nad jej taflą widać szczyt bramki do piłki nożnej, szyldy barów i sklepów, framugi okien i drzwi podwodnego o tej porze roku miasta. Życie zaś toczy się na górze. Domki palafitos łączy system drewnianych kładek zbitych na prędce, byle jak, oby było, oby się trzymało. No i jest, znosi ciężar spacerujących, mijających się ludzi i ich pakunków. Pod ścieżkami zaś, między domami wciąż suną canoe, jest ich tu mnóstwo, w tej części miasta zastępują mototaksi. Płyną napędzane siłą ludzkich mięśni lub silniczkiem spalinowym, czasem jest aż ciasno od tej ich ilości, ale wszystko jakoś działa, jakoś się rozładowuje, i płynie dalej. W głębi miasta na wodzie palafitos zastępują pływające domy. Stoją na wodzie utrzymywane lekkimi balami drzewa „topa”, które stanowią ich fundament. W lato stoją więc te domy na lądzie, a zimą, gdy woda zaczyna zalewać wszystko dokoła powoli unoszą się ku górze na jej tafli. Miasto ma ulice, ulice mają swoje nazwy, są pływające bary i dyskoteki, kolorowe szyldy zapraszają spragnionych rozrywki. Wszystko jak w mieście, tyle, że mieście na wodzie.
Belen odwiedziliśmy dwa, czy trzy razy. Wycieczkę powtórzyliśmy raz jeszcze, mając nadzieję na odnalezienie pływającego marketu. W strugach deszczu market postanowił nie zaistnieć, my zaś przemokliśmy do suchej nitki.
W Belen, podobnie jak transport, handel uliczny odbywa się na łodziach. Pływając więc tu i tam łódeczki ze słodkościami, pieczywem, owocami, warzywami, zimnymi napojami i całym mnóstwem wszystkiego co człowiek potrzebować może. Pływają panie w łódeczkach z daszkiem, a wokół nich garnki i garnuszki, miski i miseczki – wystarczy zawołać i ciepły posiłek sam przypływa. Rankami całe to kolorowe mrowie łódeczek handlowych, zanim rozpłynie się po mieście w poszukiwaniu klientów, zbiera się w jednym miejscu, chcieliśmy je zobaczyć – nie udało się.