Krótka historia o walce kogutów (Wojtek obiecuje dłuższą) i trochę zwiedzania.Do Chiclayo przejechaliśmy wprost z cudownie sielankowego Huanchaco. Od razu poczułam się osaczona miastem, brudem wielkiej aglomeracji, nachalnością taksówkarzy i sprzedawców, biedą wyglądającą niemal zza każdego zaułka i takim nieprzyjemnym wrażeniem wewnątrz mnie, że trzeba uważać, że dużo złodziei, że niebezpieczne… Znaleźliśmy hotelik, pochodziliśmy po mieście aż żółtym od wciąż pędzących lub stojących w korkach taksówek, a następnego dnia trochę pozwiedzaliśmy. Mieliśmy ruszać właśnie następnego dnia, zatrzymała nas informacja od jednego ze sprzedawców na Mercado Modelo (targowisku miasta) o tym że w niedzielę są walki kogutów. Zostaliśmy.
Najpierw jednak zwiedzaliśmy.
MUSEO NACIONAL TUMBAS REALES DE SIPAN (Museum of the Royal Tumbs of Sipan)
Byliśmy w Museum of the Royal Tumbs of Sipan z niesamowitą wprost ekspozycją odkrytych w grobach ruin Sipan skarbów. Tam złoto, srebro i drogie kamienie zgromadzone są w kilogramach misternie wykonanej biżuterii, noży rytualnych, koron, masek pośmiertnych i wielu innych pięknych przedmiotów. Całe muzeum istnieje tylko i aż po to, by pokazywać to co wiele set lat temu, dla potrzeb swego życia po śmierci zgromadzili wodzowie Sipan. Dla mnie to była jedna z najlepszych wystaw muzealnych jakie do tej pory widziałam, zarówno pod względem ilości i jakości zgromadzonego dorobku, jak i sposobu ich pokazania.
TUCUME
Wygrzani palącym słońcem połowy dnia podjechaliśmy jeszcze do ruin Tucume. Przyznam szczerze, że już chyba pora na przerwę w oglądaniu ruin, bo zaczynam je odhaczać na mapie podróży, zamiast naprawdę cieszyć się z widzianych tych cudów. Kiedyś Tukume musiało być wspaniałym miejscem. Ponad dwadzieścia piramid, miejsca święte, tereny kultu, wszystko według misternie obmyślanego planu. Ogromny obszar zabudowany w geometryczne kształty pochylni, podejść, tarasów, piramid. Wszystko z bloków adobe (piasek z wodą). Dziś powoli odrestaurowywane, w większości jednak to wciąż góry piachu nienaturalnie górujące ponad zielonymi łąkami i lasami dookoła, żłobione strumieniami wody niczym nie przypominają swojej pierwotne wspaniałości, którą poznać można z makiet i rysunków.
KOGUTY (Gallos)
I wylądowaliśmy. Mototaksi wysadziło nas przed stalową bramą nie znanego nam podwórza w głębi dzielnicy, po której nawet w dzień nie chciałabym spacerować.
Małe okratowane okienko z napisem „boleteria”, małe zielone drzwi z bramkarzem wewnątrz. Weszliśmy do środka. Zaraz obok wejścia arena w głębi ziemi, kilka metrów poniżej podłogi -kilka poziomów betonowych schodów, na których trzciną wypchane poduszeczki zaznaczały miejsca do siedzenia, w dole cztery brameczki i wejście na czystą, pokrytą piaskiem, okrągłą scenę. Nieopodal, nieco wyżej kilka stolików i miejsce gdzie można całkiem przyzwoicie zjeść i zaopatrzyć się w piwo.
Przyjechaliśmy trochę za wcześnie, jeszcze niewiele osób przybyło, ale ci co byli przywitali nas bardzo serdecznie i już po chwili przedstawiali nowoprzybyłym jak starych znajomych. Wojtek szalał z aparatem. Przybywało ludzi: mężczyzn, kobiet i dzieci (jeśli dzieci przychodzą z rodzicami, nie ma przeciwwskazań, żeby oglądali tę „grę”), przybywało kogutów. Ważenie, porównywanie, uzbrajanie w dodatkowy pazur za pomocą czarnej taśmy izolacyjnej (tu z tworzywa sztucznego – w Chicklayo metal jest zabroniony) i walki. Niektóre krótkie, kończące się śmiercią koguta przeciwnika, niektóre długie, trwające całe minuty, przerywane bezwładnym upadkiem obu ptaków, próbami ucieczki któregoś lub mało groźnym, bo nie zakończonym przecież śmiercią przeciwnika, wbiciem w niego dodatkowego pazura. W takich chwilach właściciele i arbiter zrywali się z miejsc, podbiegali do kogutów, łapali uciekinierów, podnosili i wstrząśnięciem budzili wykończonych maruderów lub wyjmowali ostrza z oczu, czasek, szyi ptaków, sprawdzali zadraśnięcia i znów stawiali ptaki naprzeciwko siebie, do kolejnej przerwy lub śmierci.
To były ptaki bojowe, szkolone żeby zabijać. Nie powiem kilka walczyło tak jak na bojowników – zabójców przystało. Spektakularne skoki, piękne rozpostarcia skrzydeł i piór. Dla mnie na tym piękno się kończyło. Tłumy krzyczących i podekscytowanych ludzi, dla których kolejna krew, kolejna śmierć ptaka, to wygrana lub strata, często ciężko uzbieranych kilku soli. Przecież to tylko koguty (te z walczących podobno są pyszne), drób, który i tak swoje miejsce znajduje w końcu znajduje na stole.
Patrząc jednak na uciekającego w popłochu ptaka, którego pan, schwytawszy go, znów niesie na arenę, patrząc na próbującego walczyć koguta z wykłutymi oboma oczyma, na wyciągane z czaszki ostrze jakoś nie zapałałam do tego „sportu” sympatią(w Peru jest to rodzaj sportu narodowego) i nie jestem taka pewna, czy forma zadania śmierci przed podaniem koguta na stół nie ma znaczenia.
Wyszliśmy po około godzinie walk. Spieszyliśmy się na autobus. Przed wyjściem właściciel areny zapewnił, ze ktoś nas odprowadzi do taksówki, bo w tej okolicy, tuż za zieloną bramą nie jesteśmy bezpieczni (wewnątrz porządku pilnowało dodatkowo dwóch uzbrojonych policjantów). Za bramą więc znaleźliśmy się z ochroniarzem, który pomógł nam złapać jedną z żółtych taksówek, bo podobno w mototaksi niebezpiecznie, bo strzelają, lepiej w taksi (myślę, że przesadzał nieco).
Dziś zaś jesteśmy w Moyobamba, już w granicach selwy (dżungli), ale jeszcze w mieście. Po ponad osiemnastu godzinach jazdy autobusem z Chicayo (przeciętny czas przejazdu to 12-14h) poprzez zalane deszczami pory deszczowej drogi dotarliśmy w to miejsce. To chyba nasz ostatni przystanek przed łódką do Iquitos.
Dzięki Edytka, że tak duzo piszesz! Całusy
Edytko, nie dziwię się Tobie, że nie widzisz w tym nic pięknego. Jedynie z psychologicznego punktu widzenia ciekawe są emocje widziane na twarzach ludzi ale tylko to :))
Pozdrawiam Was serdecznie 🙂