Czas znów tak szybko biegnie. Kurczy się z zastraszającym przyspieszeniem, a my wciąż w drodze. Już piąty miesiąc. Przedwczoraj rano wylądowaliśmy w Huanchaco malej turystycznej miejscowości tuż przy Trujillo na północy Peru. W końcu zafundowaliśmy sobie dzień wielkiego „nic nie robienia”. Jest spokojnie i ciepło, ładny przytulny pokój w hotelu (zbyt wiele w naszej podróży ich nie było), okno z widokiem na ocean (jak cię ciut wychylić), zaraz obok wielka piaszczysta plaża (wcale nie zatłoczona), palmy nad nami, wokół wszelkie wielobarwne kwiecie i ciepło lub bardzo ciepło. Przyjemnie, nieco urlopowo. Ostatnie dni zaś, kiedy zaniedbałam wszelkie pisanie przejechaliśmy spory kawał tego pięknego kraju, w którym jesteśmy, w kierunku naszej drogi powrotnej.
Z Cuzco pojechaliśmy do Arequipa stamtąd do Nazca dalej do Limy i w końcu do Trujillo i miejsca, w którym pisze te słowa – do Huanchaco.
ARQUIPA
Arequipa to ładne miasto, ale nie zachwyciło mnie jakoś szczególnie. Ma miejsca ładniejsze i brzydsze, sporo zabytków (podziwiam w Peru drewniane balkony – niektóre to prawdziwe snycerskie dzieła sztuki), spory market (rynek) z mnóstwem wszelkiego dobra i pysznym jedzeniem, okazały główny plac miasta. To jednak kolejne, w dużej części zabytkowe i piękne, w dużej części brudne i biedne miasto. Oglądając kolejne jakoś zapał opada, ważenia się zlewają uogólniają, otępiają. Arequipa było naszą bazą wypadową do Canion del Colca.
CANION DEL COLCA
Podobno Wielki Kanion w USA jest dwa razy płytszy, a jednak Kanion Colca (1000 – 3191m głębokości) i tak najgłębszy nie jest . O 150 m wyprzedza go sąsiad Canon del Catahuasi. Po całym dniu jazdy i czekania na autobusy, po niemałej przeprawie autobusowej podczas przesiadki w Chivay (cóż jak wiadomo wszystko trzeba sprawdzić samemu, a nie szukając łatwych rozwiązań wierzyć, że bilety na jedyny rozsądny autobus o 6 rano po prostu będą na nas czekać) późnym wieczorem wylądowaliśmy w całkowicie pozbawionym światła Cobanaconde. Burza, która przeszła kilka godzin wcześniej pozrywała linie wysokiego napięcia, kiedy więc przyjechaliśmy, zaopatrzeni w światło malej latareczki (cenny element ekwipunku), mijając tu i tam palące się w sklepikach świeczki, co rusz wdeptując w nową kałużę przedarliśmy się przez mroczną mgłę kilku uliczek i głównego placu odnajdując w tych ciemnościach hostel.
Rano nastepnego dnia znów spakowaliśmy plecak i z pomocą jednego z miejscowych chłopaków, odnajdując wśród pól i poletek drogę do kanionu, zeszliśmy na dół. Schodzi się łatwo – zygzakiem w dół i w dół i w dół. Ponad godzinę, może blisko dwie. Chwilami tylko przez głowę przemykała myśl, że jutro trzeba będzie podejść pod górę. Chyba jednak lepiej nie myśleć (w miejscu gdzie schodziliśmy, między miasteczkiem Cobanaconge i pueblo Sangalle w dole Kanionu w linii pionowej jest około 1,2km). Na dole zaś oazy, czyli cztery miejsca, gdzie można znaleźć miejsca do spania i zjedzenia, z basenami i mnóstwem owoców wokół.
Było więc pluskanie się w basenach i kąpiele słoneczne (Wojtek półgodzinne wygrzewanie się do dziś opłaca zrzucaniem pokaźnych partii naskórka), a później zajął się nami Manuel -dziesięcioletni chłopiec mieszkający w oazie, w której zatrzymaliśmy się na jedną noc. Pokazał jak zrywać i obierać tunę – owoc kaktusa, które figi są dojrzałe, na jakim niepozornym krzewie rosną granaty, częstował wielkimi strąkami vakali, w których wnętrzu był pyszny, słodki i nieco włochaty miąższ, pomarańczami wyglądającymi jak cytryny i w końcu (ze sporym śmiechem) cytryną wyglądającą jak pomarańcza. Przechadzka w głąb kanionu zmieniła się w lekcję nowych smaków i bardzo urozmaiciła nam dzień.
Przed świtem następnego dnia, jeszcze w ciemnościach zaczęliśmy wchodzić. Lepiej wspinać się ścieżkami kanionu w pierwszych godzinach poranka, zanim upalne słońce dnia zacznie palić w twarz. Dzień się budził, a wkoło odsłaniały się piękne widoki kanionu. W górę i w górę, przez warstwę chmur, które zasłaniały wszystko w zasięgu kilkunastu metrów, a dalej nad chmurami, już oświetlonymi promieniami słońca. Wspaniała gęsta mleczna powłoka nie pozwalająca dojrzeć nic poniżej, rozłożona przed nami jak gęsty puch dywanu, po którym, zdawałoby się, można chodzić. Wkoło zaś szczyty kanionu, coraz późniejszy poranek, coraz wyższe partie naszego zbocza i krok za krokiem w górę. Około 9 rano, kiedy dotarliśmy na górę słońce już grzało niemiłosiernie, z chmur w dole pozostało wspomnienie, a my mogliśmy obejrzeć jeszcze raz z góry cały pobliski świat. Piękny świat. Wieczorem byliśmy już w Nazca.
NAZCA
Nie ukrywam, że zatrzymaliśmy się tam, po to po co większość turystów. Żeby z okien małej cesny, razem z kilkorgiem innych obejrzeć prastare linie przedinkaskiego ludu Nazca. Dzień wcześniej wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy na niewielką wieżę obserwacyjną, którą tuż przy trasie Panamericana wybudowano na polecenie Marii Reich (odkrywca linii). Z niej obejrzeliśmy trzy symbole. Następnego dnia zaś malutkim samolocikiem, w sześć osób (razem z pilotem) polecieliśmy zobaczyć je z góry. Dla mnie szczególnie niesamowite jest to, że są – opady deszczu i wiatry (niewielkie tu co prawda), zwierzęta i ludzie, czas – setki lat, a one wciąż są. W krótszym czasie zarastały dżunglą całe miasta, znikały pod piaskiem piramidy, w ruinę popadały świątynie. Linie zaś wciąż są. Wcale nie takie głębokie rysunki na pisaku przetrwały lata. Nasz samolocik leciał i leciał w prawo i w lewo i zakręt i wiraż, nieco w gorę i nieco w dół. Mogliśmy wszystko obejrzeć – wspaniałe rysunki, bardzo geometryczne, proste kilkusetmetrowe linie, idealne trójkąty – i znów to pytanie – jak oni to zrobili?!
Sam lot zaś jednego chłopaczka (około trzydziestki) niemal pozbawił przytomności, mnie zaś w pewnym momencie przyprawił o wcale przyzwoite mdłości, ale szczęściem, choć profilaktycznie zaopatrzyłam się w torebeczkę, po chwili wszystko minęło i lądowanie miałam przyjemne. Wojtek miał chyba frajdę na całej linii, podobnie jak pozostali. Biednego zaś kolegę z siedzenia obok, sanitariusze wprost z samolociku przesadzili na pomocne cztery kółka wózka inwalidzkiego. Wieczorem spotkaliśmy go już rześkiego i świeżego w autobusie, myślę więc, że nie cierpiał zbyt długo.
W pobliżu Nazca odwiedziliśmy jeszcze ruiny Cahuachi. Czy było warto? Tak, na pewno, choć wielkiego zwiedzania nie było, z uwagi na wciąż szeroko zakrojone prace archeologiczne wstęp na teren ruin jest bardzo ograniczony. Kiedyś to musiało być ciekawe miejsce – pięć piramid, wszystkie tylko dla mnichów i najwyższych urzędników, miejsce, dokąd rok rocznie przybyć musiał każdy by złożyć dary, odbyć modły. Później przyszła wielka powódź i świątynie zniknęły pod wodą. Dziś odkryta jest jedna z piramid, pozostałe nikną pod grubą warstwą piasku. Za kilka lat może odkryte zostaną wszystkie, przebadane i udokumentowane zostaną udostępnione dla publiczności i może wizyta w tym miejscu będzie przyprawiała o nieco większą gęsią skórkę.
LIMA
W Limie byliśmy w gościach. Na wiosnę zeszłego roku, w pociągu z Warszawy do Poznania poznałam dwójkę nieco starszych Peruwiańczyków z Limy. Zbiegiem okoliczności i ich małego problemu poznaliśmy się i po trzech godzinach lekcji hiszpańskiego, jaką dostałam od Neli wymieniliśmy się adresami.
Tak trafiliśmy do domu Neli, Waldimira i ich rodziny w Limie. Mieliśmy wycieczkę krajoznawczą po całym ogromnym mieście, plażach, parkach, dzielnicach, marketach z Roberto w jego starym Volkswagenie – ogórku, mieliśmy wspólne kolacje i pyszne śniadania, był mecz piłki nożnej i rodzinny dzień na plaży chyba ze 100 km od miasta. Było przyjemnie i miło.
Jeden dzień poszwędaliśmy się sami. Odbiliśmy się od zamkniętych w poniedziałki drzwi podobno najlepszego muzeum w Peru – Museo de la Nacion, odwiedziliśmy Muzeum Rafaela Larco Herrera z ogromną kolekcją ceramiki, schodziliśmy kilka uliczek i parków. Trzeciego dnia w nocy wyjechaliśmy do Trujillo.
TRUJILLO I HUANCHACO
Teraz jesteśmy w Huanchaco. Do jutra. Dziś dzień wielkiego leniuchowania. Wczoraj zwiedziliśmy Trujillo, ruiny miasta Chan Chan, które jest miastem z pisku, do tego największym tego typu na świecie. Jego mury budowane z bloków pisaku mieszanego z wodą i odrobiną czegoś jeszcze, mieściły w sobie w czasach świetności ponad 60 000 mieszkańców. Do dziś zaś robią ogromne wrażenie. Dobrze zachowane, precyzyjnie odrestaurowane monumentalne mury wokół miasta i w jego wnętrzu, proste zabudowania mieszkalne i zdobione tereny świątyń oraz pomieszczeń dla kapłanów. Zobaczyć można dużą część, ale wciąż wiele pozostaje poza zasięgiem wzroku przeciętnego turysty. Faktem jest, że miejsce jest wspaniałe, a ruiny, choć to znów ruiny zrobiły na mnie ogromne wrażenie.
Rewelacyjny opis miejsc..czuję się choćbym już tam była!!!
no i przepiękne zdjęcia!
pozdrawiam gorąco z zimnej Polski ..brrrr 🙂