Dziś nie zafunduję opisów przygód większych, czy mniejszych. Raczej spokojnie spędziliśmy ostatnie kilka dni, blisko przyrody, blisko, a nawet wśród jeziora Titicaca. Ostatnie dwa dni w Boliwii to była Isla Del Sol. Pewnego poranka przed kilkoma dniami wykupiliśmy bilety na jeden z lekko zdezelowanych stateczków wycieczkowych (na biletach była adnotacja, że przewoźnik nie ponosi odpowiedzialności za ewentualne wypadki podczas rejsu) i po ponad półtorej godzinnym bujaniu na łagodnych falach jeziora Titicaca postawiliśmy pierwsze kroki na Isla Del Sol Sur (południowa część Wyspy Słońca, później stwierdziliśmy, że północ mogła być ciekawsza na dłuższe posieduszki, ale już nas czas gonił). Znów bilety, bo południe wyspy to ziemie Ludu Yumani. Po biletach pyszna boliwijska zupka i marsz do góry. Stare, pamiętające swoich inkaskich budowniczych schody prowadziły nas wyżej i wyżej i jeszcze trochę wyżej. Wysokość ok. 4000 m npm., a my musieliśmy się wspinać jeszcze wyżej. Płuca odmawiały posłuszeństwa, jak zwykle, ale i tak nieźle nam szło – krok za krokiem, pod górkę – do przodu. Znaleźliśmy hostel, może bez większych wygód i pościel musieliśmy zmienić sobie sami, bo właściciel chyba miał nadzieję, że niezauważona kupa brudu na prześcieradle przetrwa jeszcze choć jednego gościa, ale widok z okna i z tarasu był wspaniały. W dół kilka domków i pola a dalej ogromne wody jeziora kończące się w dali wzgórzami, a jeszcze dalej ośnieżonymi szczytami And.
Tego dnia zwiedziliśmy południe – góra – dół, góra – dół przez pola i poletka, przez kamienne mury ogrodzeń, nie łączone żadnym spoiwem, kamień na kamieniu, niezmiennie od setek lat, poprzez niskie krzaczki, kamienie i skałki ze szczytu na szczyt. Do ruin inkaskiej świątyni i z powrotem. Następnego dnia zaś, jeszcze w strugach deszczu, którego mamy tutaj co dzień pod dostatkiem, znów ze wzgórza na wzgórze, w górę i w dół, jeszcze trochę w dół i znów w górę do Świątyni Słońca. Właściwie do jej ruin. Po drodze znów bileciki, bo z obszaru Ludu Yumani przeszliśmy do Ludu Challa, ale cóż… życie. Poza tym zaś – warto.
Wyspa Słońca jest wspaniała. Kilkukilometrowej długości wzgórze na ogromnym i tu nieskazitelnie czystym jeziorze. Raz stromym zboczem wyrastające z błękitnej przejrzystej wody ukazującej jeszcze wiele metrów podwodnej ściany, raz nieco łagodnymi kolorami spływającej do nabrzeża. Zbocza zaś porysowane kamiennymi płotami grodzącymi pola i nieużytki zdają się rysować w tarasy, raz bardziej raz nieco mniej zielone. Do tego jezioro Titicaca. Widać je niemal z każdego miejsca na wyspie, ale wystarczy tylko wejść na wierzchołek któregokolwiek z licznych jej wzgórz, żeby przed widzem rozpostarł się spektakularny widok (na wyspie jest mało drzew. Które mogłyby zasłaniać, a i to co jest miejscowi odzierają z najniżej położonych, co z upływem czasu i odzierania z kolejnych, znaczy położonych coraz wyżej gałęzi). Wszędzie wokół woda – szaro niebieska, stalowo szara, granatowo – czarna, błękitna. Ponad nią chmury cięższe i lżejsze, niekiedy niebo błękitne, niekiedy szare strugi deszczu tu i tam, niekiedy tęcza. W dali zaś wzgórza i góry czerwone, zielone, brunatne, czy białe śnieżną bielą wysokich szczytów, raz w słońcu, raz we mgle. Do tego tu i tam ruiny starsze i młodsze oraz współczesne brązowo gliniane miasteczka, czasem upstrzone jakąś blachą falistą na dachu, czy kolorową elewacją. W dole zaś nad jeziorem porty. Widoki wspaniałe, niesamowite formacje skalne (kto lubi) i ruiny, które po dziś dzień tchną mistycyzmem.
Wyjeżdżaliśmy stamtąd drugiego dnia, bileciki stargowane na przyzwoitą cenę i znów półtorej godziny bujania w łódeczce do Copacabany.