Potosi przyjęło nas chłodem i deszczem. Na ulicach mokro, deszczowo, chłodno, wydawało się, że było zimniej niż było. W hostelu sucho, ale temperatura niższa niż na ulicach. Miasto, tłumy ludzi i masy samochodów przeciskających się między ludźmi w hałasie klaksonów w gwarze głośniejszych i bardziej cichych wymian zdań.Potosi – miasto
Przez obecność Cerro Rico i jego bogactw, które w czasach kolonialnych wydobywano tam na ogromną skalę rozwinęło się Potosi. Miasto górnicze i miasto administrujące ówczesne wydobycie, przerób i eksport srebra. Potosi zdaje się mieć dwie części – górniczą i miejską. Choć minęło już wiele dziesiątek lat od czasu świetności miasta wciąż robi imponujące wrażenie. Stare piękne miasto pełne jest zabytkowych, przesadnie wprost zdobnych budynków. Dwadzieścia sześć kościołów, monumentalnych, ciężkich, ogromnych o wnętrzach pięknych, wykończonych niesamowicie precyzyjnymi sztukateriami, malowidłami, freskami, figurami, ociekających złotem. Stare, brązowo – szare mniejsze domki o grubych murach, kryte ciężką ceramiczną dachówką, biedniejsze, ale o charakterystycznym rysie architektonicznym i domki współczesne, stylizowane na stare, lub całkiem nowoczesne, a w okolicach kopalni budowane na wzór PGR-owskich osiedli mieszkaniowych. Wąskie uliczki, jeszcze węższe chodniki, niekiedy na szerokość krawężnika, niekiedy mieszczące dwie osoby obok siebie. Wszystkie wijące się ku górze i w dół, bo całe miasto choć położone bardzo wysoko bo na ponad 4000 m posiada wyższe i niższe dzielnice, a ciągła ekspansja człowieka zamyka jego granice coraz wyżej na zboczach otaczających je wzgórz.
Potosi- krótki rys ciemnej historii
Wszystko to dzięki srebru, które lało się tu strumieniami, a nawet rzekami – kruszcu i krwi. W czasach kolonialnych Cerro Rico pochłonęło ponad 8 milionów istnień ludzkich z kontynentu Ameryki Południowej i z Konga. Sprowadzani do pracy niewolnicy przystosowani bardziej lub mniej do pracy na tak znacznych wysokościach, ginęli z wycieńczenia, pod zawalającymi się zwałami ziemi, od mas kurzu jakie co dzień filtrowali przez swoje płuca, od wybuchów gazu i pewnie z kilku jeszcze nie znanych nam przyczyn. Zejście do kopalni było wyrokiem 4 – 6 miesięcznym. Raz sprowadzeni pod ziemię górnicy zostawali tam długie miesiące. Śpiąc w wykutych w skale komorach (na wzór grobów w krajach Ameryki Łacińskiej), jedząc, pracując i odpoczywając wciąż pod ziemią. Do dziś w starych zachowanych do dziś korytarzach z tamtych czasów, pod łukowo formowanymi wzmocnieniami można odkryć pomieszczenia większe i wyższe, były to sale zebrań i sale do gier i zabaw. Podobno urządzano tam nawet mecze piłki nożnej (w wymiarze mikro).
Potosi – kopalnie
Będąc w Potosi odwiedziliśmy kopanie dwukrotnie. Tak się złożyło, że w dzień kiedy planowaliśmy wyjazd do Sucre było święto El Tio (czyt. wpis: El Tio i kopalnia San Jose), zostaliśmy więc chwilę dłużej. Pierwszego dnia idąc za szesnastoletnim górnikiem, którego kilkuletnia praca w kopalni naznaczyła już chodem przystosowanym do niskich korytarzy zwiedziliśmy jeden z kilkuset działających w Potosi biedoszybów (jak trafnie nazwał je jeden z przyjaciół Wojtka). Wrażenia ciekawe, choć przyznam, że nie pobiły tych z San Jose. Ziemia powydzierana dynamitem i kilofami rozchodziła się plątaniną korytarzy we wszystkie strony. Niesamowite były te pnące się ku górze dziesiątki i setki metrów, w których, zgodnie ze słowami naszego przewodnika, górnicy wspinają się bez asekuracji, zapierając się rękami i nogami szukając kolejnych żył kruszcu. Tego dnia odwiedziliśmy El Tio i wypiliśmy jego zdrowie. Posłuchaliśmy naprawdę ciekawych historii, bo nasz przewodnik opowiadał ciekawie, a nasze rozumienie hiszpańskiego poszło ostatnio mocno do przodu. Widzieliśmy też jednego pracującego górnika, którego nasz przewodnik sprowadził na chwilę do szybu niczym eksponat do muzeum, my zaś okupiliśmy jego obecność wielkim worem liści koki, które ofiarowaliśmy mu w darze za możliwość robienia mu zdjęć. Po tej wycieczce jakoś nie mogłam przestać czuć się jak turystka na szpilkach na górskim szlaku, jakoś tak całkiem nie na miejscu, chciana tylko dla moich pieniędzy, których nie mam zbyt wiele, choć moje jasne włosy mówią coś wprost przeciwnego.
Następny dzień w kopalniach był ciekawszy. Zmieniliśmy przewodnika i choć na początku nie mogliśmy się do niego przekonać ostatecznie rozstaliśmy się w sporej sympatii, a ja musze przyznać, ze jestem pełna podziwu dla niego i kilkorga jego przyjaciół, bo postanowili odmienić swoje życia i choć od dziecka pracowali jako górnicy, pokończyli szkoły przewodników i dziś otwierają w starych kolonialnych szybach muzeum. Choć jeszcze trochę pracy przed nimi wszystko wygląda bardzo profesjonalnie, można by powiedzieć, po europejsku. Ta wycieczka była dużo ciekawsza, szyby ciemne i pełne wody, ślisko i niepewnie zarówno pod nogami jak i nad głową. Nie wszędzie doszliśmy, bo z uwagi na święto nie wszystko działało. Górnicy jednak wracali z nocnych zmian, albo obładowani kwiatami, alkoholem, smakołykami, koką i papierosami, ustrojeni serpentynami i owiani wysokoprocentową nutą szli ku głębszym szybom, w miejsce świętowania do El Tio. Po wycieczce w szybach kopalnianych dołączyliśmy do grupki górników, kupiliśmy im dwa piwa i zaprosili nas do wspólnej biesiady. Papieroski, piwo i rozcieńczony alkohol vol. 96% do tego sporo śmiechu i przyjemna atmosfera fiesty. Potem buźka na adios amigos i pożegnaliśmy kopalnie na jakiś czas. Troszkę ich widzieliśmy w ostatnim czasie.