Chiloe opuściliśmy bez żalu. Ciekawie było, ale nie pojechaliśmy tam mieszkać. Czas zdaje się pędzić coraz szybciej, a dzięki opowieściom ludzi, których spotykamy, miejsc które chcielibyśmy zobaczyć przybywa. Dziś ostatni dzień jesteśmy w Santiago, po drodze odwiedziliśmy Pukon i Park Narodowy Huerquehue.
W tym upale ciężko się skupić, złapać wenę za pięty i napisać kilka słów. Jeszcze w ostatnich chłodnych tchnieniach poranka postaram się nadrobić nieco zaległości.
Hostal na ulicy Rosas 1339 w Santiago. Trudno go odnaleźć. Kolorowy stary dom wśród wielu nowych, pomiędzy placami budów dwóch wieżowców. W środku jeszcze więcej kolorów. Wielki salon, a właściwie hall ze szklanym sufitem, owalnymi luksferami zdobionymi gipsowymi sztukateriami, wielkie drzwi – wiele, wiele wielkich drzwi jedno i dwuskrzydłowych, zwykle intensywnie niebieskich, na ścianach stare drewniane kasetony. Dalej patio z miejscem na roślinki i drzewo winne, pod którym stoliczki, a wokół pokoje i znów drzwi. Kolejny korytarz, a właściwie przejście i znów patio, krzesełka, kanapy pod chmurką a wokół drzwi do pokoi. Jest tu ich łącznie 50. Wielka kolorowa rupieciarnia, ale z klimatem, przyjazną atmosferą wśród ludzi i zwierząt. Dwa psy, trzy koty, od wczoraj dwa króliki (wcześniej było ich siedem).
Właśnie z kotem u stóp sklejam słowa w zdania, które czytacie.
Santiago to duże miasto. Nie jest to Buenos – inny klimat, wszystko nieco niższe, bliższe. Chwilami przypomina mi Poznań, w którym zwykłam mieszkać od lat kilku. W niedzielę przypominał mi go na tyle, że zrodziło się we mnie uczucie iż następnego dnia muszę iść do pracy (o zgrozo!!!! Jeszcze nie chcę!!!!). Dziś jest czwarty dzień jak tu jesteśmy, jeszcze chcemy zobaczyć tutejsze winnice i myślę że to wystarczy, cztery dni w Santiago to długo. Przyjemnie jest jednak. Trochę nadrobiliśmy zaległości kulturalne, poprzepychaliśmy się w ulicznych tłumach, napatrzyliśmy na miejską nędzę człowieka. Nędzę ogromną – na zmianę prawdziwą i komercyjną: bez nóg, bez rąk, oczu i zębów, brudną, byle jaką, z twarzą bordową, śmiertelnie bladą, lub zwykłą przykrytą maską obłudnej biedy, biedy nieistniejącej, zbierającej na kolejną butelkę Coca –Coli. Nędzę zatykającą nosy smrodem snu chwytanego w zaułkach przez starszych i młodszych, pozbawionych nadziei, proszących o datek. Znów jesteśmy w mieście, w stolicy, gdzie ludzie przyjeżdżają z marzeniami o lepszym bycie, gdzie często eden okazuje się bagnem,choc czasem edenem pozostaje. Jak wszędzie.
Santiago to nie tylko bieda, slumsy są tu mniej widoczne niż w Buenos Aires, a niedostatek jak wszędzie bywa. To ładne miasto, z wieloma zabytkowymi, zdobnymi budynkami i budowlami kolonialnymi, z wieloma muzeami, kafejkami, deptakami i parkami. Przede wszystkim ukulturalnialiśmy się. Museo Precolumbino (muzeum sztuki prekolumbijskiej)ze wspaniałą i ogromną kolekcją sztuki prekolumbijskiej (choć dzielnie i ze sporym zacięciem odwiedzaliśmy od pewnego czasu muzea regionalne w poszukiwaniu sztuki prekolumbijskiej, zwykle ekspozycje zamykały się na kilku eksponatach). Museo Nacional de Bellas Artes (muzeum narodowe sztuk pięknych)z ogromną ekspozycją głównie sztuki Chilijskiej oraz wystawą komiksu Chilijskiego (czasem bardzo zabawnego). Museo de Artes Visuales (muzeum sztuk wizualnych), które mnie nie porwało. Centro Cultural Palacio de Moneta, gdzie obejrzeliśmy wystawy sztuki Fridy Kahlo oraz Diego Rivera, ich obrazy i szkice, ale oprócz tego zdjęcia z ich życia oraz, co chyba szczególnie dla mnie sprawiło dużą radość, spory zbiór ubrań Fridy. Muszę przyznać, że bardzo ciekawe i bardzo „fashion”.
Jesteśmy w Santiago, gdy odbywa się tu Festiwal Teatralny. Nie biegamy od teatru do teatru, od sztuki do sztuki. Co dzień sporo się dzieje, ale większość jest biletowana, ulica ledwie czuje ten festiwal. Mimowie i zręczni akrobaci pojawiają się w różnych miejscach i często oglądamy ich wyczyny zadziwiające i bardzo zabawne. Zaledwie jeden wieczór spędziliśmy teatralne.
Z dwójką poznanych w hostelu ludzi odnaleźliśmy mały klub w innej części miasta, gdzie na zapleczu, w otoczeniu ścian grożących zawaleniem, pod niebem pozbawionym dachu, który runął chyba dawno temu ustawiona została scena, błyszcząca kolorowa, cyrkowa. Na dachu zaplecza trzyosobowy zespół w krwiście czerwonych kombinezonach grał muzykę, z pogranicza muzyki etnicznej, rocka i alternatywy, która chwilami przypominała mi twórczość poznańskiego, zespołu Snowman (ich twórczość bardzo cenię). Aktorzy w kolorowych, bajkowo przerysowanych strojach, w bardzo zręczny i zabawny (choć w żadnym stopniu nie prześmiewczy) sposób przedstawiający wszelkie typy kalectwa zapraszali do siedzeń, zagadywali. Spektakl rozpoczął się przy pełnej widowni. Cyrkowo i teatralnie, nieco makabrycznie, nieco baśniowo, nieco Burtonowsko (Tim Burton) aktorzy przedstawiali sceny z życia ludzi. Klauni, akrobaci, treser młodych panien, wesołe staruszki, biskup – magik, wszystko kolorowe przerysowane, dograne do ostatniego szczegółu, pełne aktorów, którzy wciąż i wciąż pojawiali się na scenie (po wszystkim, wśród oklasków okazało się że było ich zaledwie sześć osób – do dziś nie mogę uwierzyć).
Przed wejściem jeszcze jedna, mała scenka, na niej pyskaty clown z balonikami i śmiech do rozpuku, bo kto by pomyślał, że tyle z balonikiem zrobić można. Po clownie dziewczyna w sukni z tiulu, która staje na głowie, a balonik z namalowanymi oczami, nosem i ustami przyczepiony do pośladków, uzbrojony w perukę staje się głową, nogi sprawnymi rękoma, stopy dłońmi. Panna „x„ śpiewa, zagaduje, gestykuluje i odchodzi z z jedną głową w jednym miejscu, z drugą na drugim.
Santiago pełne jest też handlu. Ciekawie rozmieszczonego, bo zwykle dana branża ma swoje miejsce. Pasmanterie – och jak cudownie byłoby mieć takie na miejscu (połowa większa od największych jakie znam), wzdłuż jednej, czy dwóch ulic, podobnie sklepy z materiałami, market z owocami, market z rybami, dzielnica z ubraniami, czterokondygnacyjny budynek tylko z fryzjerami itp. itd.
Trzy dni dziś czwarty. Ciekawie jest tu w Santiago, ale według mnie to najwyższa pora żeby zmykać. Jedziemy więc, jeszcze jedno duże miasto i znów wracamy bliżej do przyrody – mam nadzieję.
Dla utrzymania pewnej chronologii i mojej własnej pamięci podbudowania, gdy za jakiś czas może będę to czytać : Między Chiloe a Santiago, zatrzymaliśmy się jeszcze w Pucon – mieście baaaaaardzo turystycznym, rodzaju polskiego Mielna w lato. Podobnie spora część Chile tam spędza urlopy. Obok dymi wulkan Villarica, a miasto poza tym, że jest bardzo tłoczne jest też bardzo urokliwe. Tam zrobiliśmy dwudniowy trek w Parku Narodowym Huerquehue. Nie będę opisywać przyrody, podaruję to nam wszystkim, ale było pięknie, choć głównie pod górę. Po dwóch dniach wędrówki wynagrodziliśmy to sobie wielogodzinnymi kąpielami w termach. W kilku bajorkach powstałych z zatamowanego gorącego strumienia, z których pierwsze było tak gorące, że nie mogłam zamoczyć w nim stóp, ostatnie zaś najchłodniejsze na tyle gorące, że chłodziłam moje rozgrzane ciałko w zwykłej już górskiej rzece, do której wpadał nasz strumyk. To była przyjemność, gorąca woda moczyła me ciało, a nad głową rozpościerało się niebo usiane gwiazdami. Dla takich chwil warto iść godzinami i pod górkę i w upale i w kurzu.
kochani!
ja, współlokatorka z Siemiradzkiego, dowiedziałam się, że macie tego bloga i zaglądam tu do Was! 🙂
Kurcze, niesamowita jest ta Wasza wyprawa. Czytam z zapartym tchem.
Powodzenia!
olka