CHILOE: WYSPA, LUDZIE I MARISCOS
Chiloe słynie z mariscos, zabytkowych drewnianych kościołów, domów zwanych palafitos oraz wielkiej życzliwości i gościnności jej mieszkańców. Jest największą wyspą w Chile, oddaloną nie więcej niż milę morską od stałego lądu i w niczym nie przypomina reszty kraju.
Zawiła historia wyspy
Historia wyspy poprzecinana jest okresami. Zanim w połowie XVI w. pierwszy Hiszpan postawił stopę na jeszcze nie odkrytym lądzie Chiloe, cały jej obszar zamieszkiwali Indianie Chonao. Zajmujący się głównie rybołówstwem i rolnictwem (w tym uprawą tak dobrze znanego nam dziś, a wówczas zupełnie nie poznanego ziemniaka) mieszkańcy wyspy nie budowali metropolii. Życie na wyspie toczyło się w wioskach usianych głównie wzdłuż jej żyznych brzegów. Koniec pierwszego wieku kolonizacji przyniósł duże zmiany. Populację rdzennych mieszkańców wyspy zasiliły liczne grupy Indian Hailichue i Mapuczów sprowadzonych tu do pracy oraz samych Hiszpanów. Wraz z napływem osadników, wioski rosły, tworzyły się miasta.
Bunt wyzyskiwanych Mapuchów w przedostatnim roku XVI w., zakończył się zajęciem przez nich części miast na kontynencie, a w konsekwencji całkowitym odcięciem wyspy od stałego lądu. Na archipelagu pozostali zarówno Indianie jak i ocaleli z rebelii Hiszpanie. Izolacja wyspy od kontynentu, która trwała ponad dwa wieki pozwoliła na ukształtowanie się na niej charakterystycznej architektury, kultury, a nawet języka.
Architektura
Dziś na wyspie królują lekkie drewniane domki z ogromnymi oknami. Z reguły szare i niemal niknące pośród krajobrazu wsi rozbrzmiewają kolorami w miasteczkach. Fiolet ścian ze słoneczną żółcią ościeżnic, turkus z czerwienią, róż z pistacją, czerwień z bielą. Świeże i nowe pośród starych i wyblakłych. Jedno jest dla nich wspólne – różnokształtne gonty z drzew araukariowych. Pokrywają całe powierzchnie elewacji, a niekiedy również dachy, tworząc z niekiedy zupełnie prostych budynków małe dzieła sztuki ciesielskiej. Gdzieniegdzie poza ścisłym centrum miast, nad brzegami wyspy spotkać można palafitos, czyli domy na palach (najwięcej i najbardziej malownicze w mieście Castro). Na wielu drewnianych słupach różnej średnicy, nie zawsze prostych, często ustawionych tak blisko siebie, że tworzą rodzaj klatki wrastają w wodę dziesiątki domów. Mimo, że władze podobno myślą o utworzeniu z tego miejsca muzeum, czas i ludzie zmieniają je w zaśmiecone slumsy.
Kościoły
Główną i chyba największą atrakcją na Chiloe (szczególnie dla miłośników sakralnej architektury) są drewniane kościoły. Szesnaście spośród nich zostało uznanych przez UNESCO za światowe dziedzictwo kultury. Osiemnasto- i dziewiętnastowieczne świątynie budowano w miejscach wcześniej istniejących jezuickich, niszczonych trzęsieniami ziemi, wybuchami wulkanów i pożarami. Podczas budowy nie stosowano gwodzi, a wszystkie połączenia konstrukcji wykonywano w formie bardzo zmyślnych systemów wcięć i nacięć oraz wprost niesamowitej precyzji wykonania. Największy z kociołów góruje ponad głównym rynkiem w Castro. Zwykle trzy nawy, sklepienia łukowe i krzyrzowe, kolumny, rzeźbione kapitele, drzwi inkrustowane, zdobione otarze główne i boczne. Wszystko z drewna surowego lub pokrytego barwnymi malowidłami. Większość dostępnych dla zwiedzających, ale nie wszystkie.
W poszukiwaniu czarownic
W poszukiwaniu Ziemi Czarownic (Tierra de Brujas) zawędrowaliśmy do miejcowości Quielon. Jeden z kościołów tam znalazł swoje miejsce. Istnieje nadal, zamknięty i niedostępny. Na jego szczycie pozostała tylko pionowa belka krzyrza – drugą „strącił wiatr”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby miejsce, w którym stoi nie było owiane legędami o czarnej magii, czarownicach i zdarzeniach nadprzyrodzonych.
W Quielon spędziliśmy jedno popołudnie, jeden poranek i przespaliśmy jedną noc w pełni księżyca. Nic się nie wydarzyło, czarne psy nie wyły, czarownice nie latały nad naszym małym namiotem, który rozstawiliśmy poza miasteczkiem. Możemy więc powiedzieć, że czarną sławę temu miejscu dały tylko legendy, opowieści o głębokich jaskiniach, dostępu do których bronią zaklęcia i czarownicy, a w których odbywają się rytuały czarnej magii, historie o pojawieniach się i zniknięciach ludzi, nawiedzeniach przez szatana, przemienieniach w zwierzęta i innych zdarzeniach zwanych nadprzyrodzonymi. My długo zasypialiśmy w blasku pełnego księżyca nasłuchując najmniejszych znaków czyjejś obecności przy namiocie, a później spaliśmy jak dzieci do południa snem kamiennym. Opowieści robią swoje, rozbudzają wyobraźnię, a choć rozsądek mówił co innego najedliśmy się trochę strachu. Chodziliśmy jeszce po plażach wypatrując jaskiń, ale nie dostrzegliśmy żadnej, albo więc ich nie ma, albo sa dużo dalej niż się spodziwaliśmy, albo czary działają tak skutecznie. Mogliśmy za to obserwować zbieraczy owoców morza, gdy wody odpływu uwalniały kilkaset metrów wybrzeża, i cudowne krajobrazy, bo miejsce to posiada ogromy urok urokliwe, nawet bez czarnej magii.
Mariscos
Bogactwo owoców morza i ryb, powoduje, że duża część ludności Chiloe żyje z rybołóstwa. Będąc w Ancud jednym z największych miast w Chiloe mogliśmy wprost z naszego hotelu położonego nad brzegiem zatoki obserwować jak rybacy schłodzą pod wodę, aby wydobyć z dna oceanu dziwsiątki kiogramów małży. Uzbrojeni w kombinezon, okulary do nurkowania oraz długi przewód dostarczający im powietrza w czasie pracy pod wodą spędzali tam całe godziny. Odwiedziwszy port i zaglądając do pomieszczeń, gdzie rybacy składowali łowy zostaliśmy poczęstowani świeżymi małżami prosto z morza. Małże otwiera się nożem, wciska dużą ilość soku z cytryny co zabija biedne zwierzątko, a reszta to już dość obce, ale przyjemne wrażenia smakowe. Ponadto na Chiloe łowi się liczne gatunki ryb, wśród których numer jeden stanowi łosoś. Oprócz połowu w naturalnym środowisku istnieją zarówno na wyspie, w jeziorach , jak i wokół niej liczne hodowle tej smacznej ryby. My próbowaliśmy go w formie wędzonej, smażonej i gotowanej. Najbardziej jednak smakował nam przyrządzony na zimno, kiedy po krótkim podgotowaniu podany nam został z posiekaną cebulką, koleandrą i oczywiście z dużą ilością soku z cytryną. Tę przekąskę można znalezć na targu rybnym w mieście Castro stolicy Chiloe, lub bez trudo przyrządzić w Polsce.
Małże zbiera się oczywiście także w prostszy sposób. Każdego dnia tuż po odpływie na plaży pojawiają się mieszkańcy wyspy z niewielkimi motyczkami, dzięki którym wykopują z piasku ukryte przed odpływem małże. Oprócz licznych owoców morza, miejscowa ludność zajmuje się zbieraniem wyrzucanych przez morze alg. Algi zbiera się na mieliznach, następnie suszy na plaży, pakuje w worki i wysyła się na Zachód, głównie do firm farmaceutycznych, albo sporzywa na miejscu, jako cenny i bardzo popularny składnik codziennych posiłków.
Curanto
Będąc na Chiloe grzechem by było nie spróbować regionalnego dania Curanto. Curanto to tradycyjna potrawa, którą przyrządza się z małży, boczku, kurczaka, kiełbasy, ziemniaków i kukurydzianych placków. Lista składników jest dość długa i to co dostaje się na stół zamawiając curanto jest równie wielkie. Danie jest odzwierciedleniem kultury i historii wyspy. Małże, to naturalne bogactwo prosto z Oceanu. Ziemniaki i kukurydza to rośliny uprawiane na tych terenach na długo przed kolonizacją. Mięso to bogactwo typowe dla kultury rolniczej, którym zajmuje się duża część ludności zamieszkującej wyspę. Curanto tradycyjnie przygotowuje się w wielkim kotle usadowionym głeboko w ziemi, my uraczyliśmy się przyrządzonym w kuchni, a zdania o smaku tej potrawy mieliśmy podzielone. Wśród miejscowych to jednakoż wielki przysmak.
Chiloe była ważnym punktem na mapie naszej podróży. Nie jest to miejsce tak spektakularne, jak wiele gór, jezior i lodowców jakie widzieliśmy. Ta wyspa nie jest po prostu piękna. Jej uroda tkwi w spokoju, jaki ma w sobie, bogactwie natury, specyfice architektury, w ludziach i w legendach.