Święta, święta i po świętach i po sylwestrze i po pierwszych dniach nowego roku, który zmienił tylko tyle, że inaczej zapisuje się datę. Przemieściliśmy się nieco w tym czasie, były parki, miasteczka i miasta, ludzie, zabawa i taniec. Po Świętach u Raula, wraz z Estubanem (czyt.: „Święta , święta…), który z powodu silnych wiatrów porzucił na chwilę swój rowerowy styl życia i przesiadł się na autobus, wylądowaliśmy w Esquel. Kolejne setki kilometrów zostawiliśmy za sobą, a nie osiągnęliśmy nawet połowy wysokości kraju. Zrobiło się jednak cieplej i … o dzięki wszelkim mocom tej planety!!!! … zaczęło wiać łagodniej, spokojniej, a nawet chwilami wiać przestawało.
Esquel było tylko bazą wypadową na kolejny szlak, miejscem na uzupełnienie zapasów i nocleg. Następnego dnia Estuban ruszył swoją drogą, my zaś wraz z parą niemieckich studentów spędziliśmy kilka dni w Parku Narodowym Los Alerces.
W parku – pięknie. Natura tutaj jest oszałamiająca. Andy są ogromne. Z punktu widzenia małego człowieczka, jakim czuję się w ich obliczu, wydają się być bezkresne i niesamowicie urozmaicone. Jeziora wielkie i małe, błękitne, turkusowe, czasem szare, a czasem niemal czarne, położone raz wyżej, raz niżej. Rzeki, strumienie, wodospady, zbocza strome i łagodne, nagie i kamieniste, porośnięte drzewami, krzakami, trawami, porostami, pokryte śniegiem. Drzewa stare i młode, krzewy, kwiaty, trawy, mchy, lasy, polany i łąki. Wielobarwność, ciągła zmienność krajobrazu jaką obserwujemy podczas jazdy autobusem, pieszych wędrówek, czy po prostu będąc w jakimś miejscu nie da się porównać z niczym innym.
W Los Alerces zafundowaliśmy sobie kilka treków, weszliśmy na jeden szczyt (zaledwie ok. 1700m, ale dla mojej skromnej osoby było to spore osiągnięcie), pospacerowaliśmy wzdłuż kilku brzegów jezior, głównie poprzez lasy. Wciąż góra dół, góra dół i nie wiem dlaczego, nie ważne w którą, stronę szliśmy – tam, czy z powrotem – zawsze wydawało mi się, że w tę stronę, w którą właśnie idziemy droga dłuższy czas wspina się pod górę. Piękne poranki, wspaniałe zachody słońca i rozgwieżdżone niebo nocą. Nigdy nie widziałam tylu gwiazd. Leżąc na małym molo nad Jeziorem Verde oglądaliśmy nad nami czerń usianą miliardami malutkich i jeszcze mniejszych jaśniejących punktów, czasem tak blisko siebie, że kolor nieba stawał się bliski szarości. Jakbyśmy byli bliżej wszechświata.
Przyznać jednak muszę, że choć kontakt z przyrodą jest mi bardzo bliski i często żyjąc w mieście, moja dusza wychowana w puszczy tęskni za lasem, w pewnym momencie na otaczające mnie cuda natury przestałam patrzeć tak szeroko otwartymi oczyma jak chociażby miesiąc temu. Na jakiś czas znów zatęskniłam za miejskim ruchem i ożywieniem. Wojtek podobnie, a może nieco silniej ciągnął do miejsc bardziej zaludnionych, bliższych jego reporterskiej żyłce. Tak więc po kolejnych kilku dniach w parku, po kilkunastu godzinach w autobusie wylądowaliśmy w bardzo turystycznym, dużym mieście Bariloche. Tu przywitaliśmy Nowy Rok.
Wieczór udany, z dobrym, wielokulturowym jedzeniem, z odrobinką czegoś mocniejszego i z tańcami ( jak ja tęskniłam za tańcem). Wieczór rozpoczęliśmy w fajnym hosteliku, w którym zamieszkaliśmy na dwie noce. Jak inni goście przygotowaliśmy jakąś typową dla naszego kraju potrawę – wybraliśmy pierożki, choć przygotowując je (chyba zwłaszcza Wojtek wałkujący ciasto butelką po piwie) zachodziliśmy w głowę, czemu nie zdecydowaliśmy się na placki ziemniaczane. Potem było wspólne jedzenie, picie, mało spójne odliczanie i toast, a później znów picie i jedzenie. W Bariloche nie ma sztucznych ogni, bo wszędzie wokół są ogromne połacie lasów i ta zabawa stwarzałaby zbyt duże, zupełnie zbędne niebezpieczeństwo. Ludzie też nie wychodzą na ulicę radośnie i hałaśliwie witając nowy rok. Wszystko odbywa się w domach i hotelach. Dopiero później wszyscy, niczym w sobotni wieczór ruszają do klubów i dyskotek, gdzie często skupieni tłocznie przed drzwiami czekają jeszcze na otwarcie (zwykle o godz. 1:30 – 2:00 w nocy). Podobnie czekaliśmy my, by później wbiec do klubu wraz z tłumem rozwrzeszczanej gawiedzi wprost na parkiet i szaleć w tańcu kilka godzin (nie jest to czas mojej najlepszej kondycji, więc tych kilka to było raczej mniej niż więcej, ale wystarczyło i mi i Wojtkowi).
Następnego dnia, zebrawszy się w południe z pościeli zafundowaliśmy sobie rowerową wycieczkę wśród jezior Bariloche. Miły dzień, piękne krajobrazy, ale myślałam że zagryzę Wojtka, kiedy około dwudziestej poinformował mnie, ze mamy przed sobą jeszcze jeden stromy podjazd. Szczęściem dla niego żartował.
Bariloche zostawiliśmy z początkiem następnego dnia . Znów pozwoliliśmy wielu godzinom minąć w autobusie i na przejściach granicznych. Wieczorem w słodko – mdlącym zapachu alg i portowego wybrzeża zarzuciliśmy nasze plecaki na plecy w Ancud. Kolejne dni spędzamy na Wyspie Chiloe, ale o tym w następnym wpisie.