Nie powiem, że było łatwo. Dla nas – nie wprawnych piechurów górskich – to był nie lada wysiłek. Miałam chwile załamania. Nie raz zrzucałam mój plecak na ziemię w duchu klnąc każdy dodatkowy metr, który dzielił nas od kolejnego miejsca postoju na małe nie sycące „co nieco”, od kolejnego campingu i od końca tej wyprawy. Nawet przez chwilę jednak nie wątpiłam, że warto. To, co oglądaliśmy przez ostatni tydzień było piękne, urzekające, wspaniałe. Z perspektywy ciepłego pokoju, z poziomu wygodnego łóżka, wymęczonych stóp wygodnie opartych na poduszce czuję dziś tylko satysfakcję.
Mamy za sobą długie godziny wspinania się, schodzenia w dół, przemierzania wzgórz i dolin, stromych zboczy i łagodnych równinnych przestrzeni, górskich rzek i potoków, lasów, bagien, błot i śniegów. W otoczeniu górskich szczytów, prastarych lodowców, przepięknych lagun i bujnych lasów. Pod niebem, wciąż żywym tańcem chmur, w huku spadającej ze szczytów wody, śpiewie ptaków, otoczeniu wspaniałej, niemal nietkniętej ręką ludzką natury przemierzyliśmy dookoła masyw górski Paine w Parku Narodowym Torres Del Paine – kolejny na naszej drodze obszar umieszczony przez UNESCO na liście World Haritage Site.
Przygotowania do treku rozpoczęliśmy kilka dni wcześniej w Punto Arenas – pierwszym chilijskim mieście, do którego trafiliśmy. Sporo niższe ceny niż w wykończającej finansowo Argentynie pozwoliły nam na zakup butów, czapek, butli gazowej i palnika oraz namiotu (made for Carrefour, ale spisał się na medal, poza tym, że jest nieco za krótki dla Wojtka i rozpychany nocą jego stopami oraz głową posiada dodatkowe, nienaturalne wybrzuszenia widoczne z zewnątrz). Z Punto Arenas rychło przemieściliśmy się do Puerto Natales – głównej bazy wypadowej na szlaki Torres Del Paine. Wbrew pozorom miasteczko okazało się tańsze od poprzedniego, a praktycznie cały potrzebny sprzęt możliwy do wypożyczenia, ale dowiedzieliśmy się o tym nieco po nie w czasie. Wypożyczyliśmy jednak dodatkowy ciepły śpiwór, zaopatrzyliśmy się w jedzenie na trzy dni (jeśli brak jest doświadczenia w tego rodzaju przygotowaniach, często popełnia się błędy, na szczęście nie popełniliśmy ich wiele) i wczesnym rankiem ostatniego dnia listopada wsiedliśmy do autobusu, który trzy godziny później wysadził nas na początku szlaku. Stanęliśmy u podnóża Góry Almirante Nieto. Wznosiła się przed nami na ogromna, skalista pokryta śniegiem, w dali majaczyły szczyty Torres.
Przez wszystkie te dni szliśmy, jedliśmy, spaliśmy, ale przede wszystkim oglądaliśmy krajobrazy wokół nas oraz to, co ziemia niosła pod naszymi stopami, słuchaliśmy dźwięków przyrody, doświadczaliśmy natury i samych siebie . Wszystko wciąż się zmieniało. Jednego dnia wspinaliśmy się na wysokie zbocza, których następnego dnia nawet nie byliśmy w stanie dojrzeć. Przez siedem dni okrążyliśmy masyw Paine. Większość osób robi 3-4 dniowy trek tzw. „W”, który szlakiem w kształcie litery w pozwala obejrzeć kilka z najciekawszych miejsc. My, podobnie jak znacznie mniejsza grupa ludzi, zdecydowaliśmy się po zrobieniu „W” na tzw. Circuito, czyli obwód. Co prawda ta część szlaku jest jeszcze oficjalnie zamknięta dla turystów, ale garstka backpackersów co dzień przemierza tę trasę, a ochrona parku nie robi z tego powodu nikomu wyrzutów. Ma to swój urok w niesamowitej intymności, gdy godzinami nie spotyka się nikogo, a na campingu rozstawia się wieczorem zaledwie kilka namiotów, ale ma też utrudnienia w postaci braku kładek, mostów, przejść, miejsc, gdzie można uzupełnić żywność.
Już pierwszego dnia pierwszy raz zobaczyliśmy szczyty Torres. Wdrapaliśmy się stromym kamienistym podejściem do punktu widokowego i ukazały się nam – trzy nagie kikuty ogromnych skał. Wciąż trudno mi uwierzyć, że piętrzyły się nad nami jeszcze ponad dwa kilometry, a mimo wrażenia bliskości dzieliło nas od nich około pięciu kilometrów. To było coś. Po godzinach wspinania się po łagodnych (określenie łagodności podejścia biorę ze skali porównawczej z Torres – umęczyłam się na nich niemiłosierne) zboczach dolnych partii góry Almirante Nieto, podążania wzdłuż doliny Ascencio, oglądania dookoła innych szczytów i wzniesień, widok szczytów Torres robił niesamowite wrażenie. Za szarobłękitnym jeziorem, ponad lodowcem Torres, wyżej niż pozostałe otaczające nas szczyty stały przed nami monumentalne, wspaniałe, piękne. Oglądaliśmy je dwa razy. Porankiem drugiego dnia wstaliśmy wcześnie, aby obejrzeć wschód słońca stojąc u ich podnóży. Nie do końca nam to wyszło, bo pierwsze promienie dnia zastały nas w połowie podejścia do punktu widokowego, ale i tak było warto. Zjedliśmy śniadanko oglądając je przed sobą i ruszyliśmy dalej.
Podążaliśmy zgodnie z mapą, wzdłuż szlaku. Mijaliśmy ludzi i ludzie mijali nas. Turystów na linii „W” było wielu, można by mówić o rodzaju niewielkiego tłoku, tudzież sporego zagęszczenia.
Drugiego dnia, z uwagi na poranny spacer do punktu widokowego na Torres, późno weszliśmy na główny szlak. To dało nam pewne wytchnienie od nam podobnych spacerowiczów, to też pozwoliło na kąpiel w górskim potoku, pod niewielkim wodospadem. Ależ miałam frajdę, spadająca woda biła sporo mocniej niż bicze wodne w sztucznych kąpieliskach, zrywała pozostawione na sobie (tak na wszelki wypadek – strumień był bardzo blisko ścieżki) resztki ubrania i była niesamowicie lodowata. W upalnym południowym słońcu to było wspaniałe doznanie. Ten dzień minął pod znakiem Laguny Nordenskjold i pomniejszych, krwiście czerwonych rododendronów, kamieni i gór – tych bliżej i tych dalej, alezawsze obecnych, przez cały czas wędrówki.
Kolejny ranek, kolejny szlak. Dotarliśmy w serce „W”. Na niewielkim spiętrzeniu głazów i skał, na wzgórzu, ponad koronami drzew, cisnąc się z innymi turystami, w zagęszczeniu bliskim poznańskim tramwajom przed gwiazdką (no może nieco przesadzam, ale sporo nas było na bardzo małej powierzchni) znów mogliśmy oglądać cuda natury. Pionowo cięte, stworzone wieloletnią erozją nagie zbocza szczytów Cuernos i Cerro, nieregularne, czarne, w wielu miejscach przykryte śniegiem szczyty Cerro i Cumbre, lodowce, skały i las poniżej, wszędzie dookoła las, a na granicy lasu i gór śnieg, na zboczach śnieg i śnieg na szczytach to wszystko ukazało się naszym oczom, tym karmiliśmy je jakiś czas, a później ruszyliśmy dalej.
Tego wieczoru zdecydowaliśmy się na Circuito (obwód). Uzupełniliśmy jedzenie na płatnym campingu i z myślą o kolejnych kilometrach przed nami dalej szliśmy podziwiać nieznany nam świat (później okazało się, ze mogliśmy wziąć nieco więcej jedzenia, ale i z tym co mieliśmy przy odrobinie narzekania na niewielką ilość i małe urozmaicenie dało się spokojnie przeżyć). Kolejne piękne laguny (w tym ogromna Laguna Grey), kolejne szczyty, lasy, kwiaty, głazy, skruszone skały, potoki, rzeki – szlak. Na wieczór coś wspaniałego – Lodowiec Grey. Ogromny, frontowa ściana wznosiła się na kilkadziesiąt metrów ponad wodę Laguny Grey, a cały spływał ze szczytów dziesiątki kilometrów dalej– w całym moim życiu nie widziałam czegoś takiego. Idąc szlakiem podeszliśmy naprawdę blisko, dzieliło nas od niego może 100 – 200m, to jednak dzięki decyzji, że robimy obwód. Ścieżka sama nas tam zaprowadziła dała kilka chwil na zachwyt i nadchodzącym wieczorem goniła dalej.
T a część szlaku nie była tak łatwa (tak! mimo zmęczenia jakie zafundował nam szlak „W”, był on dobrze przystosowany do trekkingu w odróżnieniu od Ciricuta). Mijając tabliczkę z informacją o zamkniętym szlaku i zakazie wejścia, od razu trafiliśmy w głębokie koryto zamarzniętej rzeki. Strome, zagłębione na kilkanaście metrów koryto i ich śliska od po roztopowego piachu powierzchnia uniemożliwiały wejście. Pod nogami, pod warstwą zbitego śniegu pędziła rzeka, którą było widać gdzieniegdzie w dziurach warstwy śniegu, co jakiś czas mniejsze i większe partie kamieni spadały z hukiem w dół. Tak, tam było trochę niebezpiecznie. Za przykładem dwójki spotkanych ludzi próbowaliśmy tyleż głupiego, co niebezpiecznego podejścia za pomocą liny. Szczęściem wcześnie zrezygnowaliśmy i ze wspinaczki i z dalszego treku. Dzięki temu odkryliśmy bardzo przyjemne, w porównaniu z poprzednim, podejście mniejszym strumieniem w dole rzeki. Życie wciąż przekazuje nam swoje prawdy – trzeba mieś oczy szeroko otwarte i swój rozum zawsze na miejscu, mimo często przekonywujących rad przychodzących z zewnątrz.
Takie przygody już się nie powtórzyły, ale było zejście w koryto rzeki również kilkunastometrową drabiną, później przedarcie się po mokrych głazach na drugą stronę spienionej spadającej wody, były inne rzeczki i strumyczki, błota, bagna i śniegi. Z czasem na dźwięk szumiącej w strumieniu wody dostawałam nieprzyjemnego skurczu w żołądku, jednak i to już gdzieś umyka się z pamięci. Jedzenie, sen pobudka i kolejny marsz zacierał ślady wysiłku dnia poprzedniego (pobiliśmy nasz rekord – prawie 14 godzin na szlaku).
Piątego dnia postanowiliśmy to sobie wynagrodzić i przejść krótki odcinek – tylko 12 km. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że był to najtrudniejszy odcinek całej trasy – tzw. Paso. Na kolejnym campingu wszyscy z obawą wypowiadali się o tym przejściu, wówczas jednak my mieliśmy go już za sobą (Paso jest przejściem przez łańcuch górski – oczywiście nie przez najwyższy jego punkt, ale fakt faktem, że wspinać trzeba się wysoko). Tak więc wspinaliśmy się, godzina za godziną, krok za krokiem, ślamazarnie – zaledwie dwie osoby bez plecaków minęły nas idąc w tę samą stronę, kilka minęło nas z naprzeciwka – przez cały dzień. Jeszcze przed końcem wspinaczki wkroczyliśmy w śnieg i brnęliśmy dalej aż do najwyższego punktu. Nie było chwili na wytchnienie wiatr dął tak niemiłosiernie, że spychał z obranej drogi (ścieżek już tu nie uświadczyliśmy), ruszyliśmy dalej, znowu w śnieg. W dół raz wolno, raz niemal biegiem uważając na pojawiające się gdzieniegdzie dziury pod którymi płynęła wartko woda. Aż w końcu nastąpił kres warstwy śniegu i…. zaczęły się błota. Rzadko szliśmy ścieżką pełną kałuż wody i błotnistej mazi. Raczej przedzieraliśmy się krzakami stroniąc od bardziej uczęszczanych szlaków znaczonych rozpaczliwie głębokimi dziurami po butach naszych poprzedników. Znów kolejne godziny i nadzieja na rychły koniec tej części szlaku. W końcu dotarliśmy do kolejnego campingu, przemoczone stopy wyschły, ciepły ogień we wspólnej kuchni ogrzał, makaron z soczewicą (pycha!) postawił na nogi. Zapragnęłam końca tej wycieczki.
Następnego dnia szliśmy dalej i pobiliśmy nasz kolejny rekord – prawie 30 km. Piękne widoki zachwycały oczy, a wola i coraz mniejsze pokłady sił niosły nas do campingu, do kolejnego noclegu i w końcu do autobusu, który następnego dnia późnym popołudniem wysadził nas w Puerto Natles.
Trudno mi powiedzieć, którego dnia najbardziej cierpiało moje ciało. Pierwszego dnia zastałe mięśnie boleśnie próbowały się rozruszać, ramiona przyzwyczajały się do stałej obecności ciężkiego plecaka, płuca nie nadążały za wysiłkiem, a rumieniec zmęczenia od pierwszych metrów do późnego wieczora nie schodził mi z twarzy. Drugiego dnia, pierwsze zakwasy dawały się we znaki, pierwsze odciski utwardzały rozleniwioną miękką skórę w niektórych partiach stóp, spalona skóra na ramionach nie mogła znieść plecaka. Początek trzeciego dnia przyniósł apogeum zakwasów, które (na szczęście moje wielkie) minęły w drugiej części dnia, jednak stopy zaczęły ze zdwojoną siłą odczuwać kamienie pod sobą, plecy cierpiały od plecaka, organizm żądał więcej kalorii. Czwartego dnia liczne podejścia, mało przyjazne przejścia, wszechobecność kamieni i skruszonych skał, męczyły mięśnie przednich partii ud, nadwyrężały kolana i kostki, adrenalina i pewna dawka strachu spinały kark, męczyły całe ciało, plecak na plecak doładowany nową dostawą jedzenia wciskał w ziemię. Piątego dnia, przy przemierzaniu szczytu Paso nogi dostały ostro w kość stromym podejściem, stopy zmokły w śniegu i błocie, dłonie zmarzły w chłodzie i silnym wietrze, morale słabło po godzinach przedzierania się przez mokradła (Wojtuś zgubił buta w jednej błotnistej kałuży, potem go wydobył ale pełnego brunatnej mazi – z boku wyglądało to zabawnie, ale naprawdę mu współczułam), plecak ciążył. Szóstego dnia morale zniżyło się niebezpiecznie nisko, wielogodzinna niemal trzydziestokilometrowa wędrówka na porcji ryżu z dulce de leche (bardzo popularne w Argentynie i w Chile gęste bardzo słodkie mleko o konsystencji masła), jednym snickersie, kilku hollsach i makaronie z soczewicą męczył i psychicznie i fizycznie, stopy spuchły, kolejna warstwa odcisków uwierała niemiłosiernie, mięśnie piekły, plecy, kostki i kolana bolały, plecak niezmiennie ciążył zbyt mocno. Ostatni dzień podtrzymywał mnie przy dalszej wędrówce tylko przez to, że był ostatni, siłą nadszarpniętej woli wlokłam za sobą swoje mięśnie, wciąż spuchnięte stopy, plecy i nawet plecak. Dowlokłam jednak i dziś, dzień po powrocie wiem jedno – chcę tam jeszcze wrócić, zrobić ten sam szlak i jeszcze więcej. To cudowne, przepiękne i czarowne miejsce, warte poświęcenia mu nieco wysiłku. To wspaniałe doświadczenie samego siebie w kontakcie z przyrodą, wciąż dziką, wciąż niedostępną, wciąż tak nieprzewidywalną.
Myślę, że dla kogoś, kto ma więcej doświadczenia w chodzeniu po górach ten szlak nie sprawiłby tyle fizycznych nieprzyjemności, ja jednak nigdy nie byłam mocna w te klocki. Za kilka dni ruszamy na kolejny, tym razem może nieco krótszy trek – trzy-, czterodniowy. Może po takiej zaprawie będzie nam łatwiej. Nieco schudliśmy, nieco podbudowaliśmy muskulaturę, nieco więcej wiemy o tym jak planować kolejne dni wędrówki. Jeszcze kuruję stopy, ale już nie mogę się doczekać kolejnych nocy w górach.
Ps. Dla mnie to niesamowite i godne naśladowania. W Parku jest zakaz wyrzucania śmieci (wszystko nosimy ze sobą i wyrzucamy w dozwolonych miejscach – kosze na śmieci miewają płatne campingi) i jest on przestrzegany. Poza naprawdę nielicznymi wyjątkami nie widziałam jakichkolwiek odpadków. Żadnych wciśniętych pod kamień papierków po batonikach, ukrytego w krzakach borówki papieru toaletowego, foliowych torebek powiewających poetycko na gałęzi pięknie kwitnących krzewów, plastikowych butli po CocaColi zepchniętych nurtem strumieni w spokojną wodę za głazem. Tego też nam wszystkim życzę, póki jeszcze mamy wspaniałą przyrodę u nas w Polsce.
Breathtaking.
Wojtku, dziś po raz pierwszy odwiedziłam Il Boun Cafe i z Barmanem czekamy na nowe fotki do lokalu ;-)) te co są na ścianach są super. Ale teraz zdjęcie z Tobą w roli głównej powinno zająć honorowe miejsce. Edytka zrobiła Ci świetną fotkę i niech wszyscy odwiedzający kawiarnię wiedzą kim jesteś ;-))) chyba jak będę tam następnym razem skrobnę im ze ściany kolejne Twojego autorstwa zdjęcie ;-)))
Pozdrawiam
Ze szkodą dla pracodawcy przedzieram się wraz z Wami;) Powodzenia!
Ediem!
Tak wspaniale opisałaś wędrówkę po Chile, że mimo wszystkich niewygód i obolałych stóp jakie tam na miejskiego człowieka czekają, już wiem gdzie spędzę najbliższy urlop…
A na razie tylko pozazdroszczę widoków i kąpieli pod wodospadem 🙂
Monika
Hej,
Prawie ze przed chwila wrocilem po 7miesiacach spedzonych w Ameryce, ale patrzac na wasze zdjecia juz zazdroszcze:)
Nie wiem jakie sa wasze dalsze plany, czy przebijacie sie Carretera Austral, czy jedziecie na polnoc przez Argentyne, ale gdybyscie chcieli spedzic troche czasu w chilijskim Lake District, to chetnie podesle wam info o miejscach, ktorych nie ma w przewodnikach, a sa bajkowe. Mam tez namiary na dobry hotelik z restauracja na pieterku w Barrio Brasil w Santiago – gdybyscie szukali czegos klimatycznego.
pozdrawiam, r a v