Dwa tygodnie temu pisałem o małym kryzysie podróży, nic mnie nie kręciło, byłem zmęczony i niskoenergetyczny. Dni mijały i mimo że ciekawe miejsca dookoła byłem ospały i troszkę znudzony, czegoś brakowało. Któregoś dnia wybrałem się na rower, aby objechać okolice Yangshuo, miejsca które słynie z tzw mogotów, czyli stromych wybrzuszeń na dość płaskim terenie. W tych dniach spotkałem Polaków na swojej drodze, cztery różne grupy, aż językiem uwierzyć nie mogłem, buzia mi się nie zamykała. Któregoś dnia zobaczyłem kolesia jadącego na rowerze, jakoś dziwnie mi przypominał twarz z Liceum, następnego dnia okazało się, że to koleś z równoległej klasy z ogólniaka z Koszalina. Potem była dziwna wyprawa naukowa, 10 studentów z Gdańska, coś czego nie mogłem znieść dłużej niż 30 minut. 10 ludzi szukających przygody, jak dla mnie coś niemożliwego do przetrawienia, nawiasem mówiąc oni chyba mnie nie polubili. Dzień w którym pojechałem na wycieczkę rowerową okazał się dość szczęśliwym, tego dnia spotkałem nowego towarzysza podróży na przyszłe 8 dni. Jak się komplementowaliśmy nawzajem , jak dla mnie mój najlepszy żeński kompan w dotychczasowej drodze , Eidi z Hawai. Ostry wycisk dostałem od kogoś kto mierzy nie więcej niż 160cm i waży mniej niż 50kg. Ostatnie 8 dni to energetyczne ścieranie się podczas codziennych pieszych i rowerowych wędrówek przez najdziwniejsze krajobrazy jakie widziałem podczas tej podróży. Hawaje kojarzą mi się z przyjaznym 'Aloha’, kwiatami na powitanie i ironmen-em, najbardziej hard-corowym maratonem na świecie. Spytałem się czy słyszała o tych zawodach, okazało się że brała kilkakrotnie udział i dwa lata z rzędu była pierwsza na dystansie 100km, 8 godzin nieustającego biegu. Zrozumiałem dlaczego, po piątej godzinie na rowerze, ja ledwo zipie, a ona więcej, szybciej i dalej. O trekach w ostatnich dniach wspomnę tylko, że robiliśmy od 20 do 30 km dziennie po górzystym terenie. Było dobrze, trochę się oczyściłem, nabrałem pary, umysł mi się przewietrzył. Dawno mnie ktoś tak nie rozruszał, totalne zauroczenie kondensacją siły, potęgą ludzkiej woli, poczuciem humoru, delikatności i piękna. Kilka lat temu z biegania przerzuciła się na malarstwo i od kilku lat utrzymuje się tylko z tego, inspirujące.
Żeby nie zanudzać tekstem oba miejsca, w których byłem w ostatnim tygodniu słyną z kosmicznego i trudno do opisania krajobrazu, Yangshuo to niezliczone mogolity tzw „lime stone”, Longji to tarasy ryżowe położone na górskich zboczach. Co do drugiego miejsca to jak je opisała Eide to przykład „doskonałej harmonii pomiędzy przyrodą a dziełem ludzkich rąk”. Tarasy już się pojawiały na mojej stronie przy okazji Wietnamu, jednak to co jest w Chinach jest czymś co przebija wszystko co do tej pory widziałem, nie tylko zapiera dech w piersiach, ale zmusza do refleksji nad perfekcją, nad esencją piękna. Jest to czymś tak doskonałym, że trudno uwierzyć że jest dziełem człowieka. Oprócz niesamowitych widoków rejony te słyną z obecności mniejszości narodowych. Chodził za mną Garcia-Marquez i jego dziwne magiczne opowieści, o kobietach, które nigdy nie obcinają włosów, tutaj jednak na prawdę. Te widoki, te kobiety z długimi włosami , ultra mili ludzie, doskonałe towarzystwo z Hawai, coś we mnie zawirowało. Dużo się działo, każdego dnia dziwne przygody, nowi ludzie na drodze, nowe fascynacje fotograficzne i może na tym skończę.
Teraz siedzę w tym samym hotelu, w którym opracowywałem teksty i zdjęcia dwa tygodnie temu, ten sam kąt w jednej kawiarni w Guilinie, gruszka na stole, zielona herbata w butelce, w ciele wciąż pobrzmiewające echo ostatnich dni.