Takie sobie miasto w Kambodży, które dla mnie i Santiago (Hiszpan z którym podróżuje) okazało się miejscem pełnym inspiracji i niezłych ujęć (szczególnie dla Santiago), dla mnie mniej. W Kratia miałem problem, aby otworzyć się do ludzi, przekroczyć „magiczną barierę”. Do fotoreportażu potrzebny jest pewien szczególny rodzaj energii. Wydaje mi się że, aby zrobić na prawdę dobre zdjęcie człowieka trzeba być szczęśliwym, trzeba stać się niewidzialnym, poczuć drugą osobę, pozwolić się jej czuć komfortowo. W moim przypadku, a pracuję nad tym twardo, czasem muszę wejść w błoto sadzić ryż, spożywać rzeczy które nigdy w normalnym przypadku bym nie włożył do buzi i wiele innych. Wszystko po to, aby zbliżyć się do człowieka otworzyć siebie, przekroczyć granicę. Czasem też naruszam tą granicę, kiedy nie mogę się oprzeć i jednak robię zdjęcie, nadrabiam wtedy szczerym rozbrajającym uśmiechem i błyskiem w oku. Czasem jestem tak spięty i przestraszony, że chodzę, widzę niesamowite ujęcia (tak jak było na targu w Kratia) i nie wyciągam aparatu z torby, jestem sparaliżowany. Dla mnie był to jeden z pierwszych dni w Kambodży, nie wiedziałem jak powiedzieć w języku Khmerów hello, dziękuję, foto. Kiedy wiem jak powiedzieć te trzy magiczne słowa, mogę działać. Bez tego czuję się jak impotent. Santiago ma coś jeszcze czego ja nie mam, naturę hiszpana, jest głośny, hiperaktywny (joder) i czarujący swoim nieustającym śmiechem. Ale ja mam też czego on nie ma, ale o tym innym razem…
Na targowisku w Kratia
Exchange Office
Na wioskach w okolicy Kratia
Narodowa gra Kambodży: gra w klapka; kto pierwszy rozwali kupkę zgarnia pule