Ostatnie trzy dni były kompletnie szalone, jedna wielka improwizacja, były to także jedne z bardziej intensywnych i niezwykłych jakie przeżyłem w ciągu ostatnich miesięcy. Cała przygoda zaczęła się w Hsipaw, w niewielkiej wiosce położonej na wschód od Mandalay. Niewielka część turystów odwiedzających Myanmar dociera w to miejsce szukając wiejskiego życia mniejszości narodowych. Mimo że zostałem w Hsipaw trzy dni chodziło mi po głowie inne miejsce bardziej dzikie i rzadziej odwiedzane przez turystów mała górska wioska Nahmsan miejsce zwane Szwajcarią Birmy. Improwizacja podróży zaczęła się od tego jak się tam dostać. Z Hsipaw do Nahmsan jest tylko 80 km, problemem jest to, że nie ma regularnego transportu. W Hsipaw powiedziano mi, abym spytał się ludzi Shan, zamieszkujący te górskie rejony w jednej restauracji o której godzinie jest autobus. Dla pewności spytałem w kilku miejscach, odpowiedzi były przeróżne, zaczynały się od 2 godziny w nocy, 4, 6, do 9. Najwięcej odpowiedzi było około szóstej. Pytając się w jednym miejscu o czas, towarzyszący mi Francuz słysząc słowo Nahmsan, zapalił się jak świeczka, okazało się że on też planuje odwiedzić to miejsce, znalazłem więc towarzysza podróży na nadchodzące dni. Postanowiliśmy spróbować o szóstej i faktycznie ledwo co doszliśmy do postoju autobusów pojawił się… Czas rozładunku, ładunku i naładunku przeciągnął się od 6 do 9 a więc wiekszość odpowiedzi była prawdziwa. Czegoś takiego co było naszym transportem w życiu jeszcze nie widziałem : prawdziwy cargo-bus, autobus bez jednego miejsca siedzącego z wyjątkiem kierowcy, cały załadowany workami i różnego rodzaju sprzętem. To była jedna z bardziej komfortowych i ciekawych podróży w moim życiu, rozłożony na workach z ubraniami w towarzystwie 10 ludzi, którzy w ciągu 8 godzinnej (80 km) podróży stali się dobrymi znajomymi . Problem z dojazdem do Nahmsan jest taki, że nie ma asfaltowej drogi, podczas pory deszczowej droga staje się kupą błota o czym przekonaliśmy się w drodze powrotnej.
W oczekiwaniu na autobus:
`
Out of the road: Hsipaw-Namhsan-Manlue
Do Hsipaw przyjeżdża niewielu turystów, do Nahmsan niewielu z tych niewielu odwiedzających Hsipaw. Nahmsan to mała wioska położona około 2000 m. npm, która słynie z upraw herbaty i wspaniałych górskich widoków. Miejsce to wybrałem właśnie przez wizje plantacji herbaty położonych na zboczach górskich. Niestety nie da się tego porównać z Dardżelingiem w Indiach jednak widoki całkiem przyjemne. Co mnie uderzyło po raz kolejny w Myanmrze to niespotykana nigdzie indziej gościnność. Turyści w tym miejscu to naprawdę rzadkość, kiedy szliśmy ulicą ludzie wychodzili z domów, aby nas zobaczyć. Jednym z napotkanych ludzi był mnich mieszkający w pobliskiej wiosce o nazwie Manlue (4 godziny górską drogą), który zaprosił nas abyśmy odwiedzili jego klasztor, zobaczyli jego wioskę zostali na noc w klasztorze. Nie muszę chyba pisać, że oczy nam się zaświeciły jak żarówki oświetlając ciemną ulicę. . Umówiliśmy się na godzinę na wymarsz do jego wioski niestety się spóźniliśmy, ale niekończąca się fala pomyślnych zbiegów okoliczności zesłała nam chłopaka, który szedł w te strony. Dotarliśmy tuż przed zachodem słońca, kiedy wchodziliśmy do wioski miałem wrażenie, że jesteśmy pierwszymi turystami odwiedzającymi to miejsce (myślę że było ich naprawdę niewielu przed nami), ludzie wychodzili z domów aby się z nami przywitać. Wszechobecna „mingelaba” („witaj”). Zaczeliśmy od domu naszego przewodnika, zaprosił nas na herbatę i kolację. Manlue to wioska zamieszkana przez ludzi Pali (jedno z wielu ludów zamieszkujących Myanmar). Cała wieś żyje z upraw herbaty. Do wioski prowadzą jedynie górskie drogi, niemożliwy jest transport kołowy, możliwości kulinarne są dość ograniczone. Specjalnością kulinarną jest zupa z bambusa tj z młodego bambusa.
ś
Po kolacji i spaleniu papierosa przez największą fajkę wodną jaką widziałem w życiu, poszliśmy do klasztoru odwiedzić mnicha, który zaoferował nam nocleg. Kiedy weszliśmy do klasztoru ( była około 21 godziny) czekała na nas następna niespodzianka, cała wioska z mnichami na przedzie oglądała amerykański wrestling (zapasy), następnie film z Schwarzenegerem i finał wieczoru mecz ligi hiszpańskiej Real Madryt kontra Barcelona! Siedzieliśmy więc w tym gronie oglądając hiszpańską ligę. Po jakimś czasie przenieśliśmy się do sali dla starszyzny, siedliśmy ze starymi mnichami, zapaliliśmy cygara, herbata została rozlana. Około 24 poszliśmy spać, długo nie zapomnę wyrazu twarzy Geralda, mój francuski towarzysz podróży był w niebie, ja zresztą też.
Następnego dnia nasz mnich przewodnik oprowadził nas po wiosce, pokazał śpiącego Budde, plantacje i fabrykę herbaty, wytłumaczył jak rozpoznać różne klasy herbaty. Na drogę dostaliśmy „number one”. Number two i three wyglądały dla mnie identycznie, jednak każde dziecko w wiosce potrafi rozpoznać najlepszy gatunek herbaty. Imię tej wioski to „no problem” albo „as you like”, to najczęściej używane słowa. Taka jest mentalność tych ludzi; to ich „no problem” jest wszechobecne. Ten czas z Geraldem, w Manlue to były jedne z najlepszych momentów mojej dotychczasowej podróży.
Zdjęcie dla Liliany (myślę o Tobie kiedy na nie patrze)
Suszenie herbaty
Ale jak pisałem powyżej droga pomiędzy Hsipaw a Nahmsan podczas pory deszczowej staje się kupą gówna, a własnie zaczął się monsun . Nasz pick-up do Mandalay (13 godzin około 300 kilometrów) wyruszył o 5 nad ranem. Pierwszy raz w życiu byłem dosłownie posrany (jak to mówi Bartas). Do pick-upa załadowali 40 osób plus bagaże i worki. My siedzieliśmy na honorowym miejscu, czyli na dachu na samym przodzie. Piękne widoki, znakomita widoczność, niebo czyste po całonocnej ulewie. Droga przez pierwsze dwie godziny prowadziła przez górskie zbocza tuż na krawędzi kilfów schodzących setki metrów w dół. I tak ten przeładowany samochód wpadając co chwila w doły pełne błota robiąc jak na mój gust szalone przechyły sunął pomalutku na przód. Pierwszy raz w życiu realnie bałem się o swoje życie, wyobrażając sobie ewentualne dachowanie. W każdej chwili byłem gotowy do skoku. Po jakimś czasie Richard zapuścił Manu Chao, wyciągnęliśmy cygara i już było dobrze….
Męska rozmowa, o kobietach i azjatyckich dziewczynach, rozluźniła atmosferę. Po tym jak zjechaliśmy z górskich dróg na asfalt, super powolna podróż stała się super szybka. Kierowca co jakiś czas zatrzymywał samochód, aby dokręcić śruby w silniku, dolać płynu hamulcowego, spryskać wodą rozgrzewające się felgi(?). Z jednej strony dziwny widok z drugiej było czuć, że zna swoją dziecinę, momentami jednak wciąż byłem posrany kiedy rozpędzał brykę do ponad 80 km/h. Była to jedna z piękniejszych jazd, wiatr gwizdał w uszach, widoki egzotycznej dżungli, gór, birmańskich wiosek. Doskonały moment na cygaro i rozmowy o życiu.
Tuż pod koniec podróży zobaczyłem całkiem zgrabną obrączkę na palcu jednego z współpasażerów, spyatałem się czy moge obejrzeć to cudu i tak zostałem zaślubiony pierścieniem ludu Shan. Pierścień jest zrobiony z włosa z ogona słonia. A więc noszę pierścień ze słonia…