Wczoraj delikatnie spóźniony do pracy, (około dwóch godzin) wróciłem do Delhi. Piękny długi weekend miałem. Jak już pisałem w swoich planach miałem Jaipur, Bhaktapur i Agre.
Troszkę się rozruszałem, złapałem dużo słońca, poznałem nowych ludzi i zrobiłem kilka dobrych zdjęć. Ale może od początku. Mój mini wyjazd zacząłem w piątek, około 11 wieczorem miałem pociąg do Jaipuru. W Jaipurze byłem nad ranem i mimo że byłem tutaj trzy lata temu , spotkało mnie wiele miłych niespodzianek. Po rozlokowaniu bagażu ruszyłem na miasto i po kilku zaledwie chwilach szwendania się po wąskich zaułkach starego miasta, spojrzałem w górę i co się okazało właśnie trafiłem na kite festival, czyli festiwal latawców. Całe niebo zasypane było latawcami, młodzi, starzy wszyscy sterczeli na dachach swoich domów i prześcigali się kto wyśle wyżej swój latawiec. Tysiące małych papierowych latawców, niesamowite są te różne świeta hindusów, zawsze z takim zaangażowaniem do tego podchodzą, z taką radością. Ta ich wrodzona solidarność, hindusi kochają być razem w wielkim tłumie, robić wspólnie rzeczy w dużym grupach. I tak sobie chodziłem po mieście rozanielony tym widokiem kiedy nagle zatrzymało się dwóch hindusów na motorze i spytało czy mnie gdzieś podwieźć – no oczywiście, of course – odpowiedziałem i po momencie sunąłem na trzeciego na ich hero 125. Sytuacja w ciągu dnia powtórzyła się jeszcze dwa razy. Dużo w tym mieście dobrych bezinteresownych ludzi, aż można się zarazić. Przyjeżdżając do Jaipuru chciałem wrócić szczególnie do Krishna Temple i to było tez pierwsze miejsce jakie odwiedziłem. I po raz kolejny trafiłem na ten sam moment co trzy lata temu akurat kończyła się Puja, czyli nabożeństwo hindusów. Świątynia była cała wypełniona ludźmi. Na środku zebrało się kilka kobiet intonujących pieśń na cześć krishny, ale co to była za melodia!!!! Kompletnie rozanielony już drugi raz podczas tego dnia przysiadłem sobie wśród pielgrzymów chłonąc atmosferę. Jest taki zwyczaj w hinduskich świątyniach, że podczas pujy kapłan błogosławi jedzenie, które potem jest rozdawane biednym. No i mnie przypadł kawałek słodkiej kaszki, pan z wielkim, ale łagodnym uśmiechem wręczył mi kupkę poczym resztę rozdał biednym. Z lepszych wydarzeń tego dnia to w końcu moje otwarcie fotograficzne na ludzi. Zdaje się, że latawce mnie otworzyły i popłynąłem, kilka przyjemnych rzeczy z tego wyszło. Z materialnych przedmiotów jest pewna rzecz z Radzastanu, którą bardzo chciałbym mieć. To kolczyki tak zwane kurki, wygląd mają mniej więcej jak małe kwiatki z sześcioma płatkami, w każdym mały czarny kamyczek, powierzchnia zeszlifowana. Widziałem je na kilku uszach radzastanskich mężczyzn jednak w sklepach z biżuterią nic podobnego nie mieli. Z tego chodzenia i szukania za kurkami znalazłem inną rzecz, bransoletę węża, po długich negocjacjach dopiąłem targu.
Jaipur, kite festival
„Takie sobie dziecko” a jednak uwielbiam to zdjęcie… Zrobiłem, w zasadzie to nie ja je zrobiłem tylko koleś którego poprosiłem, aby zrobił mi zdjęcie jak pije mleko. Facet chciał koniecznie uwiecznić swojego dziecko a dziecko niekoniecznie miało na to ochotę. I to z tego wyszło. Miał koleś oko.
Następnego dnia wcześnie rano tuż po zachodzie słońca spakowałem bagaż i ruszyłem do Bhaktapur gdzie podobno znajduje się największy rezerwat ptaków wędrownych w Indiach. Na miejscu pożyczyłem rower i ruszyłem drogą asfaltowa nad wielkie jeziora polując aparatem na różne żurawie i ptaki których nazw kompletnie nie znam. Miły mało angażujący dzień.
Zdaje się ze myślami już jestem w Agrze i skończę opis rezerwatu na tej krótkiej notce. Agra to miejsce które też już widziałem wcześniej, ale coś mnie ciągnęło żeby jeszcze raz zobaczyć słynny Taj Mahal. Ledwo co się rozlokowałem w hotelu i zamknąłem pokój, aby wyjść na miasto coś zjeść w tym samym momencie zrobiła to również pewna Włoszka, dodam piękna Włoszka. Przywitałem się tylko i poszedłem na dół zarejestrować się. Podczas rejestracji skrupulatnie sprawdziłem stan mojej przyszłej przyjaciółki. Była sama: tak stało w księdze gości, cały proces rejestracji przeciągnął się do 10 minut a ona przecież już dawno wyszła z hotelu. Już myślałem, że się spóźniłem w przełamywaniu pierwszych lodów, ale miałem szczęście i po chwili spotkałem ją ponownie całkiem przypadkiem na mieście. Poszliśmy na śniadanie gdzie jak się okazało była już umówiona z dwoma Angolami. Virginia, Creg i Jackie. Świetny dzień razem spędziliśmy, Najpierw odwiedzając czerwony fort, potem szukając łodzi która mogłaby nas przewieść po jamunie, jeżdżąc towarową rikszą po ulicach Agry rozmawiając, flirtując. To był porządny zastrzyk energetyczny. Przyjąłem rolę przewodnika i protektora. Znowu w moim życiu czas na flirt. Piękna włoska joginka. Niestety to były tylko dwa dni ona pojechała w swoją a ja w swoją drogę, ale może jeśli okoliczności pozwolą spotkamy się w marcu w Myanmarze, bo plan drogi mamy mniej więcej podobny ale dość rozbieżny jeśli chodzi o daty. Dużo zbiegów jest potrzebnych, ale może, dlaczego nie. No ale były dwie pyszne kolacje z widokiem na Taj, nocne spacery po zaułkach Agry, wspólna sesja zdjęciowa, dużo śmiechu, nocne rozmowy, patrzenie w gwiazdy i trochę niespełnienia…
Bhramin stojacy tuz za murem Taj Mahal
Impresje Agra Fort
Wschód słonca w okolicy Taj Mahal