Pierwsze spotkanie z Boliwią

Niesamowite jak bardzo Boliwia różni się od Argentyny i Chile, które poznawaliśmy ostatnie trzy miesiące. Jakby ktoś zmiksował tu współczesne zdobycze technologii z czasami odległej przeszłości. Tu Boliwijka w charakterystycznym stroju narodowym, z długimi czarnymi warkoczami spiętymi cudacznymi frędzlami czatuje w kafejce internetowej, kolorowe grupy ludzi pędzą wśród gór stada lam, a tuż obok najnowszy sprzęt buduje nowe drogi, tu kamienno – gliniana chałupka stoi obok kolonialnych, zdobnych, acz zniszczonych willi oraz wśród coraz wyższych, coraz bardziej betonowo – szklanych hoteli.Pierwsze spotkanie z Boliwią mieliśmy już przy wyjeździe z Iquique z Chile. Na dworcu autobusowym w tłumie przepychających się między sobą autobusów oraz ludzi wyposażonych w nieprawdopodobne wprost ilości paczek, pudeł, pakunków i toreb zobaczyliśmy pierwsze aksamitne spódniczki i filcowe meloniki boliwijskich kobiet. Kilka godzin później po przekroczeniu granicy otoczył nas folklor strojów, ozdób, rynków, ryneczków, architektury, a przede wszystkim ludzi.
Zanim dotarliśmy do Uyuni, które dla nas, podobnie jak dla tysięcy turystów, którzy odwiedzają to miejsce bardzo tłumnie było bazą wypadową na wycieczkę po Salar de Uyuni i okolicach, zatrzymaliśmy się na dwa dni w Oruro. To duże miasto stało się naszą bramą do Boliwii, pierwszym kontaktem, miejscem, gdzie przełamywaliśmy największe obawy i mity o tym kraju, gdzie z rosnącym zainteresowaniem rozpoczęliśmy jego poznawanie.

Tu niemal wszystko wydaje się inne:

– współcześnie noszący się ludzie mieszają się z folklorem barwnych strojów narodowych. Nikt tu się temu nie dziwi kobietom ubranym w tradycyjne stroje chola – w kolorowe aksamitne i welurowe abażurowo rozkloszowane spódniczki, kapelusze przystrojone sztucznymi kwiatami  i filcowe meloniki jakimś niepojętym cudem utrzymujące się na czubkach ich głów, czarnym, grubym, długim warkoczom złączonym na końcach ozdobnymi frędzlami, grubym geterkom upchanym w malutkie sandałki mieszczące oprócz getrów i pończoszek również małe stópki boliwijskich kobiet i w końcu wielobarwnym chustom noszonym na plecach niczym plecaki większe i mniejsze, wypchane niemowlętami, malutkimi dziećmi, owocami, warzywami, pudełkami, tkaninami i wszelkimi innymi dobrami. Mężczyźni w garniturach mijają się wciąż z tymi odzianymi w kolorowe, okrywające uszy  czapeczki i tkane kubraczki. Wielobarwność, mnogość, urozmaicenie i hałas panują na ulicach, placach i marketach.

– nie spotkaliśmy do tej pory marketu. Male sklepiki, rynki ociekające wprost wielością produktów,  kramy na każdym rogu, przekupki z ziarnami, ziarenkami, owocami i innymi cudami wędrują z wózeczkami lub po prostu siedzą i czekają kupującego. Wszystko to wśród przeciągłych krzyków reklamującym produkt. Tu wszyscy krzyczą, że coś sprzedają, ten głosy wciąż brzmią mi w uszach. Nawet na dworcu  autobusowym co raz wyrywa się głos sprzedawczyni: Uyuni, Uyuuuni…. Sucre, Suuuucre…. itd. itp.

– jedzenie pyyyycha. Kurczak tu dominuje, ale można poradzić sobie bez niego. Wśród stoisk z towarami wiele jest kramów i kramików z jedzeniem bardzo tanim i naprawdę dobrym. Wciąż podziwiam jak te kobiety (nie spotkałam do tej pory mężczyzny) są w stanie w tak polowych warunkach przygotować takie cuda kulinarne. Zupy, gulasze, mięsa kurczaków i lam, ziemniaczki (Wojtek jest w ziemniaczanym raju, bo ziemniaki jada się tu nawet do ryżu), placuszki i pyszne pieczywa. Jadamy często wśród miejscowych, przy pokrytych ceratami stoliczkach ustawionych zaraz za plecami Pań Kucharek, na rynkach i w miejscowych jadłodajniach, najlepiej rodzinnych. Dawno tak dobrze nie jadaliśmy (w tym wszystkim zdarzyła się jedna sytuacja mało przyjemna – w jednej z rodzinnych restauracyjek już na wejściu zostaliśmy powiadomieni że miejsca dla nas nie ma, choć miejsca było dość, czyżby rasizm? W końcu jesteśmy gringo).

– ludzie wydają się tu na pierwszy rzut oka bardzo nieprzystępni. Ich dumne rysy, skóra spalona słońcem, twarde spojrzenie i usta pozbawione uśmiechu nie zachęcają do szukania kontaktu. To jednak zazwyczaj pozór, zaraz pod tą maską kryje się szeroki szczery uśmiech, dobre słowo i dużo sympatii. Trzeba jednak przebić tę cienką warstwę spadku po  ciężkim życiu.

– architektura, zwłaszcza poza miastem. Mury grodzące pola ułożone z jednej warstwy kamieni i tylko z kamieni, bez odrobiny jakiegokolwiek spoiwa, ażurowe wznoszą się na wysokość 0,5-1m na równinach i zboczach wzgórz. Wśród nich uprawy i obejścia. Brązowo szare gliniane współczesne domki i stare inkaskie zabudowania często pozbawione jedynie dachów, ze ścianami jak mury, kamień na kamieniu.

To tylko kilka pierwszych obrazów, czas wciąż maluje nam nowe. Każdego dnia widzimy więcej, smakujemy, słuchamy, oglądamy. Wciąż jest pewna obawa, wciąż ktoś ostrzega nas przed kradzieżami, raz czy dwa dopinaliśmy odpięte kieszenie czy plecaki, na razie jednak nic złego się nie zdarzyło. I chciałabym by tak pozostało, bo pięknie tu, choć żyć raczej łatwo tu nie jest.

2 Comments

  1. zuz

    Edi musiałaś czuc się jak w raju w otoczeniu takich strojów 🙂
    opis wciągający, zdjęcia przecudne, szczególnie z pustyni – ci ludzie fruwający nad kaktusami 😉

  2. edyta

    Przepiękne zdjęcia, rewelacyjnie opowiedziane 😉
    jestem waszą wierną fanką 😉
    jak najwięcej odkrywania tych cudownych stron
    p.s. w przyszłym roku tez się wybieram tam z mężem, więc w razie jakichkolwiek pytań, będę sie odzywać

    dzięki, że jesteście 🙂

Dodaj komentarz

pl_PLPL